Więzień na Marsie/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Le Rouge
Tytuł Więzień na Marsie
Podtytuł Powieść fantastyczna z rycinami
Wydawca Nakładem M. Arcta w Warszawie
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Kazimiera Wołyńska
Tytuł orygin. Le Prisonnier de la planète Mars
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Katastrofa.

Upłynął miesiąc. Nikt przez ten czas nie widział inżyniera Darvela; natomiast zaszła wielka zmiana w zachowaniu się 10,000 fakirów, mieszkających w klasztorze. Męczeńskie ćwiczenia zostały przerwane; zaniechano też hałaśliwych procesji, podczas których, przy dźwięku trąb, bębnów i ogniach bengalskich, obnoszono dokoła świętych stawów posągi bóstw różnych.
Teraz cisza grobowa zaległa wspaniałe świątynie. Wszyscy fakirzy i sztukmistrze w swych celach ćwiczyli wolę podług tajemniczych wskazówek Ardaveny.
On sam pracował nieustannie, z młodzieńczym zapałem i energją. Każdej nocy widziano go przy tajemniczym aparacie, który teraz błyszczał, jak ognista kula. Powtarzając codziennie swe ćwiczenia, wprawiał się w kierowaniu straszliwą siłą przyrządu.
Lecz przemoc wywierana na siłach natury a przechodząca granice ludzkiej władzy, mści się zwykle strasznie na tym, kto jej używa! Pewnej nocy, Ardavena usiadł na metalowym fotelu, a skierowawszy wzrok na pogodne niebo, zażądał, aby wybuchła burza. Po kilku minutach życzenie jego było spełnione. Pod wpływem tluidu, zawartego w promieniach jego źrenic, chmury zaczęły się gromadzić. Zagrzmiały pioruny, ulewa zatopiła okolicę a straszliwy wicher łamał potężne drzewa, jak źdźbła słomy.
Po tem doświadczeniu bramin był obłożnie chory przez dwie doby i dopiero po usilnych staraniach mógł przezwyciężyć owładające nim śmiertelne znużenie i wyczerpanie. Poznał wtedy prawdę, spotykaną w księgach świętych wszystkich narodów, a także i w indyjskich Wedach:
„Człowiek, który każe siłom nadprzyrodzonym służyć sobie, staje się zawsze ich ofiarą!“
Ostrzeżenie to jednak nie powstrzymało zuchwałego starca w jego zamiarach.
Pewnego dnia kazał przywołać dziesięciu gońców i rzekł im:
— Czy wypełnicie ściśle to, co wam nakażę?
— Rozkazuj, o mistrzu! — odrzekli jednogłośnie.
— Rozbiegniecie się po okolicy; niech każdy obierze sobie inną drogę. Wstępujcie do każdego klasztoru, każdej pustelni. Mieszkańcom ich mówcie:
„Ardavena żąda, abyście się z nim jednoczyli myślą, wolą i całym duchem. Patrzcie w stronę naszego klasztoru z pragnieniem mocnem i wolą niezłomną, aby się stało to, czego żąda Ardavena!“
Nie rozmawiajcie z nikim po drodze, nie myślcie o niczem innem — gdy was kto zapyta, milczcie jak grób, choćbyście życiem przypłacić mieli to milczenie. Czy uczynicie to?
— Uczynimy wszystko, czego żądasz, mistrzu!
— Idźcie natychmiast — rozkazał Ardavena.
— Bądź pozdrowion, synu wielkiego Brahmy! — odpowiedzieli, padając na twarze, poczem niezwłocznie wyruszyli wszyscy w drogę.
Przebiegali wielkie przestrzenie, zatrzymując się tylko u drzwi klasztorów i świątyń, rzucali tam w krótkich słowach rozkaz Ardaveny — i śpieszyli dalej.
Wszędzie, gdzie przeszli ci wysłańcy, bramini i fakirzy pogrążali się w modłach, a długoletnie ćwiczenia fizyczne i duchowe pozwalały im przesyłać na odległość całą energję swego ducha. To też wokół klasztoru wytworzyła się atmosfera, przesycona siłą i mocą, którą kondensator wchłaniał w siebie, jaśniejąc coraz żywszym blaskiem.
Ardavena zagłębiał się po całych dniach w obrachowaniach astronomicznych.
Upewnił się przez szereg doświadczeń, że światło leci z dwa razy większą szybkością, aniżeli myśl. W błyskawicznej podróży z Ziemi na Marsa pociskowi mogło grozić zmiażdżenie od uderzenia, lub spalenie wskutek gorąca, wywołanego przez tarcie warstw powietrznych. Ta trudność martwiła go; jeździł kilka razy do Kalkuty i pisał do astronomów i metalurgów, którzy, przypuszczając, że mają do czynienia z jakim uczonym amatorem, udzielali mu chętnie żądanych objaśnień.
Podług ich wskazówek, Ardavena kazał sporządzić rodzaj trumny, szczelnie zamkniętej, o ścianach znacznej grubości, ze stali hartowanej. Ta pierwsza powłoka otoczona była grubą tekturą azbestową, ściśle ją osłaniającą. To wszystko było zamknięte w rodzaju pudła, z drzewa, nasyconego płynami, zobojętniającemi działanie gorąca.
Ardavena obliczył, że Robert, przebywając atmosferę ziemi z szybkością błyskawiczną, byłby tylko w przeciągu niewielu minut narażony na niebezpieczeństwo spalenia lub zgniecenia. Zdawało mu się, że te trudności pokonał.
Największa odległość między ziemią a Marsem wynosi 99,000,000 mil, a najmniejsza, kiedy Mars, Słońce i Ziemia stoją na jednej linji, wynosi 14,000,000 mil.
Ale, jak to Robert nieraz objaśniał braminowi, stalowy pocisk potrzebowałby przebiedz tylko nieco więcej, niż połowę tej odległości, własnym rozpędem — gdyż po przejściu tej linji wpadłby w sferę przyciągania Marsa. Ardavena wiedział, że siła przyciągająca Ziemi zmniejsza się szybko w miarę oddalania się od niej. Pocisk więc potrzebowałby przelecieć tylko około 8,000,000 mil.
Pewnego wieczoru fakir Fara-Szib z pomocnikiem przynieśli ostrożnie w palankinie ciało Roberta. Ale jakże był do niepoznania zmieniony! Twarz jego wychudła, koścista, pooraną była zmarszczkami jak u starca.
Długie i drobiazgowe starania fakirów wywołały czasowe skamienienie ciała, — aby mogło przenieść długi sen kataleptyczny; za pomocą roślin, sprowadzających wychudnięcie i anemję nadali mu wygląd szkieletu. Słaba iskra życia zachowała się jedynie w mózgu tego pół-trupa.
Ardavena kazał położyć go w pobliżu kondensatora, który wezbrany wchłanianą przez długi czas energją, jaśniał mocno, biało-niebieskiem światłem.
Fara-Szib wierzył, że wszechwładny Ardavena zaklęciem swoim stworzył na ziemi drugi księżyc, a bramin nie wyprowadzał go z błędu.
Usiadłszy na metalowym fotelu i kładąc ręce na kulach bocznych poręczy, skierował na ciało Roberta wzrok silny a spokojny, udzielając mu niejako zapasu siły i energji, nagromadzonej w kondensatorze. Poczem nastąpiły zwykłe przygotowania.
Biedny, bezbronny Robert został więc zaszyty w całun i włożony w stalowy pocisk kształtu cygara, z najlepszej stali hartowanej, ten znów został owinięty powłoką azbestową. To wszystko zamknięto w trzeciej drewnianej trumnie; brzegi tych wszystkich osłon zostały szczelnie spojone. W końcach pocisku były silne sprężyny, odrzucające, przy mocnem uderzeniu, wieka trumien.
Podczas tych ostatecznych przygotowań, bramin uczuł pewne wahanie; w jego duszy, zimnej i despotycznej, ozwał się głos wyrzutu. Był czas jeszcze wrócić do życia Roberta i doświadczenie przeprowadzić w inny sposób.
Przytem przebiegły bramin myślał:
— Wysyłając go na zawsze w światy nieznane, tracę korzyści z wynalazków, które byłby niewątpliwie porobił.
Lecz zaraz zawołał dumnie:
— Nie cofnę się! Musi się stać podług woli Ardaveny!
A głos pychy dodawał:
— Nie chcę dzielić władzy z nikim na świecie! Zresztą, czyż moja wola nie wystarczy na przywołanie go z powrotem, gdy zechcę, wzbogaconego nadludzkiemi umiejętnościami i wiadomościami? — próbował uspokoić słaby głos sumienia, obudzonego chwilowo.
Gotowy pocisk został umieszczony na drewnianym trójnogu. Ardavena spoglądał na przemian to na pogodne niebo, to na chronometr Darvela, który sobie przywłaszczył.

Za znakiem, danym przez niego, ozwały się gongi i bębny, a na ten odgłos ponury i jednostajny, długie szeregi fakirów zaczęły sunąć ze wszystkich stron na olbrzymi dziedziniec. Wszyscy klękali dokoła kondensatora i wpatrywali się weń oczami zapadłemi głęboko w twarze, wychudzone głodem i gorączką. Wszyscy byli wpół nadzy, tylko na biodrach mieli lekkie przepaski.
...długie szeregi fakirów zaczęły sunąć ze wszystkich stron na olbrzymi dziedziniec...
Już ich było mnóstwo, a jeszcze przybywali nowi ze wszystkich stron; wysuwali się z pod olbrzymich słoni kamiennych, z głębi mrocznych krypt, schodzili trójkami z olbrzymich schodów świątyń — inni znów wychodzili jak widma z zarośli otaczających święte wody.

Wkrótce nie brakowało nikogo. Nieskończone ich szeregi, trwające w głębokiem milczeniu, zdradzały swą obecność przyśpieszonym, gorączkowym oddechem.
Olbrzymie cienie, rzucane przez posągi słoni, rozświetlonych silnem światłem kondensatora, powiększały uroczystą grozę tej chwili.
Ardavena widział, iż rozkazy jego spełniono, gdyż nad klasztorem zaczęła się unosić mgła błękitnawa, wydzielająca blade światło.
Dumny uśmiech okolił jego usta na myśl, że w tej chwili tysiące indusów łączy swoją wolę z jego potężną wolą — i doznał uczucia wielkiego, niebywałego dotąd na świecie tryumfu.
Kula kryształowa świeciła oślepiającym blaskiem...
Bramin osądził, iż chwila stosowna nadeszła. Usiadł więc na fotelu metalowym i oparł wychudzone ręce na kulach bocznych poręczy.
W tejże chwili doznał nieopisanego uczucia: zdawało mu się, iż mózg jego rozrasta się, powiększa, staje się mózgiem całej ludzkości! Zanikłe i wycieńczone żyły wezbrały krwią nową, pełną życia i siły młodzieńczej — gienjuszu! Poczuł, że wchłania w siebie duszę całego ludu, a siła jego umysłu stała się wprost nadludzką: widział przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, jak trzy złote wielkie naczynia, u stóp swoich postawione ręką przeznaczenia. Świadomość ożywiającej go siły nasunęła mu przez chwilę myśl zaniechania próby podróży na Marsa; powziął natomiast plan inny, donioślejszy...
Lecz przyrzekł już sobie, że tej próby dokona — należało dotrzymać obietnicy. Ścisnął mocniej kule w rękach, a jego rozszerzone źrenice wysiłkiem najwyższym rzuciły z siebie dwa snopy promieni na spoczywający przed nim pocisk! Upłynęła chwila wytężonego oczekiwania, długa, jak wieczność.
Nagle — pocisk znikł z oczu obecnych, jakby go wiatr zdmuchnął... Rozwiał się w parę, czy roztopił w powietrzu?... Twarz bramina rozjaśnił uśmiech, który zgasł tejże chwili w strasznym okrzyku bólu i męki...
Kondensator, zbytnio przeładowany siłą energji, wybuchł z piorunowym hukiem, roztrzaskując kryształową kulę, której odłamki rozprysły się dokoła, raniąc klęczących fakirów.
Ardavena, ociekający krwią, leżał w prochu z wypalonemi oczami, trzymając w zaciśniętych kurczowo rękach straszliwe kule... Fakirzy uciekali w popłochu na wszystkie strony, wyjąc z przestrachu, biorąc ten wybuch za jakiś żywiołowy kataklizm.
Podniesiono ich później kilkuset, martwych lub straszliwie pokaleczonych. Byli oni ofiarami nauki i dumy Ardaveny.
Pomimo całej ostrożności i milczenia, obowiązującego braminów, rząd angielski dowiedział się coś nie coś o tem szczególnem wydarzeniu — lecz oficerowie przysłani na śledztwo, nie dowiedzieli się niczego bliżej. Zawyrokowali więc, że to zapewne któryś z fakirów robił jakieś nieudane doświadczenie chemiczne, które kilku z pomiędzy nich pozbawiło życia.
Ardavena podniesiony ze słabemi oznakami życia, długo się z ran nie mógł wyleczyć; a gdy znikła obawa o jego życie, okazało się, iż stracił wzrok i władze umysłu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Le Rouge i tłumacza: Kazimiera Wołyńska.