Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XXXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXXIX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXXIX.

La Fougère, zostawszy sam, dowlókł się do drzwi i zamknął takowe na klucz, poczem upadł na fotel, z którego nie podniósł się przez dzień cały, leżąc z głową w tył przewróconą, oczyma bez blasku, patrzącemi w jeden punkt, zupełnie jak człowiek w katalepsyi.
Daremnie pukano do drzwi gabinetu, nie odpowiadał.
Aktorzy przybyli na próbę, lecz próba się nie odbyła. Reżyser, wzruszając ramionami, powtarzał:
— Na co się to przyda?
Autorowie pozabierali manuskrypta pod pozorem poczynienia w nich zmian.
Grano wieczorem starą jakąś sztukę, lecz przed próżnemi ławkami. Przedstawienie przyniosło dochodu zaledwie pięćset franków, a równocześnie z podniesieniem się kurtyny dwunastu komorników, wezwanych przez wierzycieli, przyszło położyć areszt na ów szczupły dochód.
Reżyser pukał do drzwi tak silnie i długo, iż wreszcie ukazał się La Fougère, blady, zmieniony, jak gdyby cień siebie samego.
— Co robić? — zapytał go wchodząc.
— Nic... — odrzekł La Fougère — róbcie, co chcecie. Co do mnie, jestem zgubionym!
Wyszedłszy z teatru, zaczął jak szalony biegać po ulicach Paryża, nie wiedząc sam, dokąd idzie i płacząc w milczeniu gorącemi łzami.
— Nie myślał walczyć, gdyż wszelka walka niepodobną tu była.
Około drugiej nad ranem, złamany znużeniem, a prowadzony więcej instynktem niż wolą, powrócił do teatru, gdzie mieszkał, jak wiemy.
Wielki ów czarny budynek, oświetlony chwilowo promieniami kryjącego się po za chmury księżyca, wywarł na nim pełne grozy wrażenie. Zdawało mu się, iż widzi przed sobą grób olbrzymi.
Kluczem, jaki miał zawsze przy sobie, furtkę otworzył. Wszedłszy do swego pokoju, rzucił się na łóżko, nie rozbierając.
Noc miał straszną.
Około dziewiątej zrana wszedł do gabinetu, przesuwając się chyłkiem pod ścianą, ażeby kogo nie spotkać.
Dzienniki, dostarczone przez odźwiernego, leżały, jak zwykle na biurku.
Chwyciwszy je gorączkowo, przebiegał oczyma wiadomości teatralne. Wszędzie znajdował opisy wczorajszych scen skandalicznych, z mniej więcej tem zakończeniem: „Jeszcze jeden teatr bez dyrektora.“
La Fougère uczuł dreszcz zimny, wstrząsający nim całym. Wrócił do swego pokoju, gdzie na klucz się zamknął. Od czterdziestu ośmiu godzin nic nie jadł.
Tegoż dnia po południu upadłość teatru ogłoszoną została przez trybunał handlowy na żądanie dwunastu wierzycieli.
Wieczorem bramy teatralnego budynku już się nie otworzyły, a na afiszach przyklejona wpoprzek opaska zawierała ów straszny wyraz: „Zerwane.“
Wszystko runęło bez ratunku! Jeden tydzień wystarczył Arnoldowi Desvignes na dokonanie połowy swego szatańskiego dzieła, dotyczącego jednego ze spadkobierców Edmunda Béraud. Reszty miała dokonać rozpacz.
W przeddzień wieczorem Leona parę razy przybywała do teatru dla zobaczenia się z dyrektorem, lecz tak jego pokoje, jak i gabinet znajdowała zamkniętemi.
Przybywszy nazajutrz zrana około dziesiątej, spotkała kasyera.
— Widziałeś pan dyrektora? — zapytała.
— Nie... nie widziałem.
— Idę do niego.
Aliści ledwie weszła na pierwsze stopnie schodów, zatrzymała się, zdjęta przestrachem.
Huk głuchy, jakoby wystrzału, dobiegł jej uszu.
— Ach! — zawołała — on się zabił!... jestem tego pewną... Na pomoc... ratunku!
— Na to wezwanie przybiegł kasyer z odźwiernym i kilku posługaczów teatralnych.
Stanąwszy u drzwi, zastukali, nie odbierając jednak żadnej odpowiedzi. Jęk tylko cichy, jakby rodzaj skargi, zaszemrał wewnątrz mieszkania, poczem dał się słyszeć nowy wystrzał powtórnie.
Kasyer odskoczył, wołając na odźwiernego:
— Biegnij po komisarza policyi i przyprowadź go... La Fougère usiłuje odebrać sobie życie:..
Odźwierny pobiegł.
W chwili tej Leona, pod którą z nadmiaru wzruszenia nogi się chwiały, dosięgnęła ostatniego szczebla schodów.
— I cóż? — zapytała.
— Słyszałem jęk... rodzaj chrapania... potem drugi wystrzał — rzekł kasyer. — Teraz wszystko ucichło... zapewne skonał nieszczęśliwy!
— Raczej łotr!... powiedz pan... — zawołała aktorka, w której wzruszenie zmieniło się nagle w brutalność. — Zabrał mi ten rozbójnik sto pięćdziesiąt tysięcy franków i nie mogę nawet wnieść skargi przeciw niemu, ponieważ się zabił.
To powiedziawszy, zniknęła.
W kwadrans przybył komisarz policyi z doktorem i dwoma agentami, prowadzeni przez odźwiernego.
Otwarłszy mieszkanie za pomocą wytrychu, weszli do sypialni, gdzie oczekiwał ich widok łatwy do przewidzenia.
Na środku pokoju leżał La Fougère z rozstrzeloną czaszką. Krew zalewała kobierzec. W zaciśniętej prawnej ręce trzymał jeszcze dymiący rewolwer, z którego w skroń sobie wystrzeli. Pierwsza kula, jaką wymierzył w serce, zrządziła, mu tylko ranę. Nieszczęśliwy miał jeszcze siłę nabić rewolwer i powtórnie w skroń sobie wystrzelić. Tym razem nie został już ocalonym.
Spadek Edmunda Béraud liczył mniej o jednego sukcesora.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dnia następnego po swej bytności W ministeryum wojny Vandame wezwany został do swego pułkownika.
— Mój poruczniku — rzekł tenże, podając mu rękę — mani złą wiadomość dla ciebie.
— Złą wiadomość? — powtórzył Vandame, udając zdziwienie, ponieważ przewidywał, o co chodzi.
— Tak... złą wiadomość, która głęboko mnie smuci, jak i ciebie zapewne... rozkaz twojego wyjazdu.
— Wysyłają mnie zatem, pułkowniku?
— Do Tonkinu.
Vandame spuścił oczy, ażeby ukryć błyszczącą w nich radość.
— Musisz jutro odjechać... — mówił pułkownik dalej; — stanąć pojutrze w Tulonie i wylądować w ciągu dni czterech.
— Jestem gotów, pułkowniku.
— Nie sprawia ci więc przykrości ów rozkaz?
— Żołnierz winien być na wszystko przygotowanym... nie dziwić się nigdy, nie wzruszać niczem, a być posłusznym, nie badając.
— Ależ twój wyjazd przerwie ci twoje prace wynalazcze, na które sam nawet zwracałem uwagę ministra...
— Co począć, pułkowniku, skoro tak być musi.
— Ja radbym zatrzymać cię tutaj...
— To niepodobna!
— Dlaczego? Jeżeli mnie upoważnisz, pójdę do jenerała dowodzącego dywizyą, pójdę nawet i do ministra w potrzebie, aby odwołać ów rozkaz.
— Jestem głęboko wdzięcznym i dumnym się być czuję okazaną mi życzliwością z pańskiej strony — rzekł Vandame — proszę jednakże, pozwól pan, by rzeczy szły swym torem.
— Czemu sprzeciwiasz się memu projektowi?
— Z najprostszej w świecie przyczyny. Czekają mnie tam niebezpieczeństwa... Ci, którzy mało mnie znają, mogliby sądzić, że się ich lękam.
— Masz słuszność, być może... Jedź zatem. Uniesiesz wraz z sobą mój żal i żal wszystkich twoich kolegów. Oto twoje papiery... Idź do skarbowego oddziału, ażeby się przygotować. Mam nadzieję, iż zobaczymy się dziś wieczorem w kawiarni oficerów. Nie żegnam się więc, lecz tylko mówię: „Do widzenia.“
— Dzięki... mój pułkowniku!
Tu Vandame wyszedł zadowolony, że unosi wraz z sobą rozkaz wyjazdu z Francyi, który mu pozwoli szukać zapomnienia w odległych krajach, pośród niebezpieczeństw różnego rodzaju.
Po załatwieniu koniecznych potrzeb do swego wyjazdu wrócił do kwatery, rozkazawszy pełniącemu u niego służbę żołnierzowi napełnić rzeczami i zapiąć walizki, poczem zamknął się w swym gabinecie pracy.
Przez kilka chwil siedział nieruchomy, z pochylonem czołem, następnie siadłszy przy stole, napisał długi list, a ucałowawszy takowy kilkakrotnie, złożył go, wsunął w kopertę i nakreślił ten adres:

Pannie Anieli Verrière
bulwar Haussmana nr. 54.
Ukończywszy to, spojrzał na zegarek. Był czas udać się na zebranie, gdzie oznajmić miał towarzyszom o swym wyjeździe.

Wyszedłszy z mieszkania, wrzucił w pocztową skrzynkę list do córki bankiera i zwrócił się na drogę, wiodącą w stronę baraków oficerskich.

KONIEC TOMU III-go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.