Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXXVIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXXVIII.

— Ależ... — zaczął La Fougère, usiłując zapanować nad sobą i odzyskać cokolwiek spokoju — było ułożone pomiędzy nami, że spłacać ci miałem tę sumę ustępstwami na biletach teatralnych; wszak dobrze o tem pamiętasz zapewne?
— Być może... — odrzekł przywódca klaki — przyznaję, że kiedyś mogła być o tem mowa, na piśmie jednak tego nie ma, a gdy stoisz nad brzegiem upadłości, ja żądam oddania mi mej sumy.
— Masz poręczenie Verrièra... Udaj się do niego... Niechaj zapłaci... Ja nie mam czem płacić... nie mam pieniędzy!
— Czy myślisz, że ja temu uwierzę... ja? stary... znający się tak dobrze na ludzkich wybiegach?.. Nie! mój kochany... Wiem, że odebrałeś dziś rano sto osiemdziesiąt jeden tysięcy franków.
— Co pan mówisz?... co... co? — zawołała nagle Leona. — To ja odebrałam te pieniądze, a nie La Fougère. Te pieniądze są moją wyłączną własnością... mogę niemi rozporządzać, jak mi się podoba; a otóż nie chcę, ażeby przeszły w ręce takiego starego nicponia, jakim pan jesteś... W ręce oszusta, który cofa dane słowo honoru!
Przywódca klaki zbladł pod rzuconą sobie obelgą.
— Zapłacisz, czy nie zapłacisz? — krzyknął rozdrażniony, przyskakując do La Fougèra.
— Nie... nie... nie! po sto razy nie!... dopóki nie wystawię nowej sztuki... Później ci zapłacę.
— A ja ci mówię, że potrzebuję natychmiast moich pieniędzy! Nie chcesz mi ich oddać... mniejsza z tem... Verrière poręczył, niechaj zapłaci, a ciebie poszukuje. Idę wprost do niego... ale bądź pewnym, iż od dziś będziesz zapisanym na listę upadłych!
Tu trzasnąwszy drzwiami, wyszedł z gabinetu.
— Hołysz... żebrak!... — wołała z rozdrażnieniem Leona.
La Fougère chwycił się za głowę, biegając po pokoju.
— On ma słuszność... — wyjąknął. — Verrière przyprawi mnie o bankructwo. Lepiej mu było zapłacić.
— Lecz czem?
— Pozostało ci jeszcze trzydzieści tysięcy franków...
— Sądzisz więc, ja wszystko ci oddam? To bardzo się mylisz! Zapłaciłam już za ciebie sto pięćdziesiąt tysięcy... Tę pozostałą resztę zachowuję sobie... bo tamtych jestem pewną, że nigdy nie zobaczę.
Tu zamknęła torebkę.
— Jestem zgubiony! — zawołał La Fougère.
Hałas podniesionych głosów dobiegł do wnętrza gabinetu.
We drzwiach ukazał się kasyer.
— Panie dyrektorze... — rzekł — osoby, czekające w korytarzu, niecierpliwią się.
— Ile posiadasz pan w kasie na wypłaty?
— Dwadzieścia dwa tysiące franków.
— Nie licząc w to pensyj artystów?
— Nie, panie.
— Masz pan tu dla nich dziesięć tysięcy franków, rozdaj im zaliczenia.
Kasyer wziął podane sobie pieniądze.
— Lecz dekorator chciał tu wejść... — rzecze. — Czeka tam, w korytarzu.
— Czegóż on chce?
— Pieniędzy.
— Niech wejdzie.
Po wyjściu kasyera ukazał się dekorator.
— Przychodzę — rzekł — upomnieć się o spełnienie pańskiej obietnicy. Dostarczyłem już pięć dekoracyj do nowej sztuki i nie dostarczę więcej, dopóki mi pan za te nie zapłacisz. Należy mi się osiem tysięcy franków.
— Dam ci obecnie cztery tysiące, a resztę uregulujemy piętnastego, w dniu przedstawienia nowej sztuki.
— Nie mogę czekać... i ja mam również termina wypłat — zawołał dekorator. — Moi robotnicy, handlarze płócien i farb nie kredytują mi wcale. Jam dotrzymał mojego zobowiązania, dostarczyłem dekoracye, pan więc zarówno dotrzymaj swego.
— Dam ci zresztą sześć tysięcy franków na tę należność ośmiu tysięcy...
— Żądam odrazu wszystkiego, albo zawieszam robotę.
— Nie masz się pan czego obawiać... — zagadnęła Leona; — weź sześć tysięcy franków, które ci daje dyrektor. Ja gram w tej sztuce... cały Paryż na nią przybiegnie.
— Nie z panią mam interes... — odparł szorstko dekorator — proszę się nie mięszać w tę sprawę.
La Fougère przechadzał się szybko po gabinecie. Widział wokoło siebie zmowę wierzycieli, utworzoną przez Verriera i jego wspólnika, Arnolda Desvignes, czuł, iż grunt usuwa mu się pod stopami, a jednak wierzył w tę nową sztukę, jak w ostatnią deskę zbawienia; warzył w nią z tą ślepą ufnością, która jest charakterystyczną cechą upadających przedsiębiorców teatralnych.
Nagle, jak gdyby po wziąwszy ostateczne postanowienie, otworzył w biurku szufladę, do której schował pozostałą resztę banknotów, dawniej dostarczonych przez Leonę, a dobywszy z niej osiem tysiącofrankowych biletów, podał je dekoratorowi mówiąc:
— Napisz pan pokwitowanie.
— Już je przyniosłem... Oto jest.
Nastąpiła wymiana pieniędzy i kwitu, poczem dekorator wyszedł.
Jednocześnie we drzwiach ukazał się kasyer.
— Cóż tam znowu? — zawołał La Fougère.
— Przyszedł właściciel sklepu z jedwabnemi materyami.
— Przyniósł co dla mnie? — pytała żywo Leona.
— Nie, on przyniósł tylko spis dostarczonych dotąd towarów i chce odebrać zapłatę przed dostarczeniem nowych.
La Fougère upadł na fotel, ukrywszy twarz w dłoniach.
— Boże!... mój Boże!... — jąkał z rozpaczą.
— Ależ to zmowa wyraźnie... — zawołała aktorka. — Widocznie rzecz ułożona... Wszyscy się zmówili!
W chwili tej otwarły się drzwi gabinetu, trzy głowy w nich się ukazały. Byli to trzej teatralni artyści, wysłani przez swoich kolegów.
La Fougère zerwał się szybko, nie dozwalając im wymówić słowa.
— Mam wam zapłacić, panowie — rzekł — na piątego, według zwyczaju...
— Wiemy o tem, dyrektorze... — rzekł jeden z delegowanych — i nie przychodzimy żądać zapłaty za miesiąc, który się ukończył, ale żądamy wypłacenia nam zaległości... Potrzebujemy pieniędzy.
— Wypłacę je wam z pierwszych przedstawień nowej sztuki... Zaczekajcie nieco...
— Niepodobna! nasi wierzyciele nie chcą czekać. Odebrałeś pan dziś rano, jak wiemy, znaczne kapitały, przychodzimy więc uprzedzić cię tak w naszem, jak i naszych kolegów imieniu, iż jeżeli natychmiast nie dasz nam pieniędzy, grać dziś w wieczór nie będziemy!
La Fougère chciał coś odpowiedzieć, gdy nagle z trzaskiem wpadł jak szalony do gabinetu dyrektor orkiestry.
— Panie La Fougère!... — wołał — pieniędzy... coprędzej pieniędzy... inaczej muzykanci nie przyjdą grać dziś w wieczór... powiedzieli mi to w tej chwili.
— Pieniądze są u kasyera... zawołał nieszczęśliwy dyrektor. A gdy właśnie pomieniona osobistość we drzwiach się ukazała, zawołał doń: — Zapłać pan muzykantów!
— Lecz panie, ja już nie mam czem zapłacić... — rzekł kasyer — i przychodzę zarazem powiadomić pana, że właściciel sklepu z jedwabnemi towarami nie chce przyjąć żadnej zaliczki.
— Ach! do tysiąca piorunów! — huknął La Fougère — czyż się więc sprzysięgli na moją zgubę? Jeżeli oddam wszystko, co mam, nie będę mógł przedstawić tej nowej sztuki... Pozostanie mi tylko natenczas zamknąć mą budę!
— A więc zamknij ją... zamknij!... — ozwał się głos jakiś. — Mniej będzie o jedno oszustwo na świecie!
Tłum wierzycieli wtargnął do gabinetu.
Jakiś mężczyzna, rozepchnąwszy ów tłum łokciami, stanął naprzeciw La Fongèra.
Był to Arnold Desvignes, po za którym szedł szef klaki teatralnej.
— Mój wspólnik, pan Verrière — rzekł groźnie pierwszy — poręczył za panem na sześćdziesiąt tysięcy franków. Przed rozpoczęciem sądowego działania przychodzę zapytać ostatecznie: płacisz pan... albo nie płacisz?
— Leono... trzeba zapłacić... — jęknął La Fougère.
— Zapłacić... czem... gdym wszystkie moje pieniądze straciła dla ratowania ciebie... gdy widzę, że przepadły moje kapitały!
— Dam panu na dług ten zaliczkę... — rzekł La Fougère do Arnoldą. — Lecz zostaw mi, proszę, trochę czasu.
— Żądam wszystkiego... czekać nie będę!
— Zguba więc dla mnie nieuchronna!
Głos, który już mówił poprzednio, ozwał się wśród tłumu:
— Ogłośmy upadłość tego bankruta!
— Tak... tak!... upadłość! — powtórzyło razem kilkadziesiąt głosów: — Ma pieniądze ten oszust, a płacić nam nie chce.
Leona wybuchnęła łkaniem.
La Fougère, blady jak chusta, zdawał się nie rozumieć, co się wokoło niego dzieje. Obłęd zaczął ogarniać mu umysł. Otworzył kasę.
— Bierzcie... zabierajcie! — wołał, wyrzucając banknoty z szuflady. — Zabierz, kasyerze... weź wszystko!
— Ani się poważ! — krzyknęła, przyskakując Leona i nakrywając pieniądze swoją postacią.
Dwóch jednak wierzycieli pochwyciło ją za ręce, podczas gdy kasyer, zabrawszy pieniądze, szedł do swego gabinetu, z biegnącym po za sobą rozwścieczonym tłumem.
— Wiem teraz, co nam czynić pozostaje... — rzekł Arnold do stojącego jak w obłąkaniu La Fougèra. — Dziś w wieczór otrzymasz pan od nas zawiadomienie.
I wyszedł.
Kasyer zaczął rozpłacać, zaczynając od artystów, lecz dwadzieścia siedem tysięcy franków nie mogły wystarczyć dla wszystkich.
— Upadłość... bankructwo!... — zewsząd wołano.
La Fougère w swym gabinecie, jak konający, leżał na fotelu. Przed nim, z zaciśnięten i pięściami, z twarzą drgającą konwulsyjnemi ruchami wściekłości, stała Leona.
— Jesteś galernikiem... zbrodniarzem! — wołała nad nieszczęśliwym, zgrzytając zębami. — Okradłeś mnie, jak złodziej wśród lasu! Ukryłeś przedemną swe długi, nikczemniku. Z moich tysiąców nie ujrzę już ani szeląga! Ach! czemuż nie mogę cię zabić!...
I wybiegła z gabinetu, unosząc z sobą wypróżnioną prawie torebkę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.