Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XXVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXVII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXVII.

Zadumał się, a po chwili wyszepnął:
— Pójdę, gdzie oni pójdą... Tym sposobem będę mógł zdać ścisłe sprawozdanie siostrze Maryi o tem, co zaszło.
I stanął na boku, zwróciwszy całą uwagę na Emila Vandame.
Otworzono okienka kas; sprzedaż biletów się rozpoczęła.
Porucznik pierwszy przystąpił do kasy. Tuż za nim stanął Misticot.
— Trzy bilety pierwszej klasy do Blanc-Miseron — rzekł Vandame, kładąc bilety na mosiężnej tabliczce.
Wydano mu trzy bilety i resztę drobną monetą.
Przyszła kolej na naszego podrostka. Zażądał, jak Vandame jednego biletu pierwszej klasy do rogatki belgijskiej, a otrzymawszy takowy, ustąpił miejsca następującym po sobie podróżnym, między którymi znajdował się Arnold Desvignes.
Chłopiec, zbliżywszy się ku niemu, natężył uwagę i posłyszał, że wspólnik bankiera zażądał trzech biletów również do Blanc-Miseron. Pewien, że znajdzie obu przeciwników w oznaczonem miejscu, wszedł do sali pierwszej klasy, której drzwi właśnie otwarto i czekał na odejście pociągu.
Stary gałganiarz, Piotr Béraud, nie tracił czasu daremnie.
Poświęciwszy większą część nocy zwykłej swej pracy, to jest przeszukiwaniu w kupach śmieci, wrócił do Willi Gałganiarzów w Saint-Quen, gdzie zjadł śniadanie, składające się z kawałka chleba z wędzonką, i popił kieliszkiem wódki.
Następnie, wszedłszy do swojej stancyjki, przywdział świąteczne ubranie, jakie miał na zaślubinach Eugeniusza Loiseau.
— No... teraz, mój stary — rzekł do siebie, w drogę... odważnie!
I przeszedł willę przed patrzącymi nań ze zdumieniem współtowarzyszami. Napotkany omnibus powiózł go do pałacu Sprawiedliwości.
Piotr Béraud, jak wiemy, był pewnego rodzaju filozofem, coś nakształt Tomasza Vireloque.
Tak dla potężnych, jako i możnych tego świata, nie czuł zawiści, ni uwielbienia, lecz i nie lękał się ich zarówno.
— Będę rozmawiał, z kim się zdarzy, nie mięszając się wcale... — myślał, jadąc; — człowiek uczciwy obawiać się nie powinien.
— Proszę mi wskazać, gdzie jest gabinet prokuratora rzeczypospolitej? — zapytał w bramie odźwiernego.
— Wejdź pan na schody... woźny tam pana doprowadzi.
W rzeczy samej, wspomniony sługa biurowy wskazał mu drogę, jaką pójść należało. Udawszy się nią, wszedł do obszernej izby, okolonej ławkami, na których siedziało kilkadziesiąt osób, w milczeniu oczekując na posłuchanie u prokuratora.
W głębi tej izby, pod oknem, znajdowało się biurko, przy którem siedział urzędnik, zajęty pisaniem.
Béraud podszedł ku niemu z kapeluszem w ręku.
Urzędnik odwrócił głowę, zapytując spojrzeniem:
— Czego żądasz?
— Chciałbym pomówić z prokuratorem rzeczypospolitej — odparł gałganiarz, zrozumiawszy owo spojrzenie.
— Prosiłeś pan o posłuchanie? — zapytał urzędnik.
— Nie.
— Czyś pan otrzymał wezwanie do stawienia się?
— Bynajmniej... Obciąłbym pomówić z panem prokuratorem w nader ważnej sprawie.
— Zatem napisz pan prośbę o udzielenie posłuchania. Kup arkusz stemplowego papieru za sześćdziesiąt centymów, wrzuć go po napisaniu prośby do skrzynki pocztowej, bez naklejania marki. Sądowe interesa nie podlegają opłacie. Skoro twa prośba tutaj nadejdzie, odpowiedzą ci listem wezwania, gdyby tego było potrzeba.
— Czy pan żartujesz ze mnie... mój panie? — zawołał Béraud niecierpliwie. — Jakto... tu, gdzie chodzi o tak pilną i ważną sprawę, ja mam pisać... i to jeszcze na arkuszu stemplowym? A jeżeli ja nie mam dwunastu sous na kupno tego arkusza? Wszak nieraz się to zdarza, że nie mamy i jednego sous w kieszeni... Zresztą przypuśćmy, iż wyekspedyują mą prośbę, przeczytają ją i odpiszą mi. Na ów odpis, składający się z dwóch lub trzech wyrazów, ja będę czekał dni kilka, a przez ten czas złoczyńcy uciekną!... Gdy przyjdą ich schwytać, rzecz naturalna, nie zastaną nikogo. Taka więc to jest wasza administracya? W taki to sposób wymierzają we Francyi sprawiedliwość? Dziękuję... To piękne... Nie ma co mówić!...
Wygłaszając to, Béraud głos podniósł.
— Ani słowa więcej! — zawołał urzędnik.
— A jeśli mi się nie podoba zamilknąć. Jeżeli zechcę do reszty wyrazić me myśli?...
— Wówczas każę cię związać i zaprowadzić do aresztu.
— Doprawdy? no! tegoby jeszcze brakowało... — odrzekł Piotr z sarkazmem. — Zamordowywują mi brata, a gdy przychodzę złożyć o tem objaśnienia, wsadzić chcą do aresztu. Otóż lojalne postępowanie!
— Tu nie jest biuro dla składania zeznań... Jeżeli chodzi o zbrodnię, udaj się pan do komisarza policyi swojego cyrkułu, który przedstawi to sadowi, albo najlepiej, udaj się wprost do naczelnika policyi.
— A gdzież go szukać?
— Jego gabinet znajduje się w prefekturze.
— Dobrze... idę tani.
Tu stary gałganiarz, zawróciwszy się, włożył kapelusz i pomrukując zcicha, wyszedł na dziedziniec.
Jeden z obecnych tam miejskich strażników wskazał mu, dokąd się miał udać.
Przestąpiwszy próg drzwi wskazanych, znalazł się w obszernym przedpokoju, gdzie kilku policyjnych agentów siedziało w milczeniu, kreśląc notatki, lub też czytając dzienniki.
Dwóch z tychże, jakich poznaliśmy na początku naszej powieści, w czasie zejścia policyi do Hotelu Indyjskiego, po porwaniu Edmunda Béraud, za wejściem Piotra zamienili z sobą słów parę.
— Czego pan chcesz? — zapytał Caseneuve.
— Chcę się widzieć z naczelnikiem policyi.
— Jest bardzo zatrudnionym... Nie przyjmie pana... Zobacz się z jego sekretarzem.
— Nie! ja z nim samym chcę mówili.. — odparł gałganiarz. — Skoro się ma interes do pryncypała, nie rozmawia się z jego komisantem.
— Cóż pan masz tak ważnego do powiedzenia? — pytał Zapałka żartobliwie. — O cóż tu chodzi?
— O objaśnienia...
— W czem?
— Względem sprawy, która mnie nader zbliska dotyczy, do czarta! sprawy morderstwa... nic więcej.
— Jakże się pan nazywasz?
— Piotr Béraud.
Na te wyrazy obaj agenci natężyli uwagę.
— A! pan się nazywasz Piotr Béraud... — powtórzył Caseneuve. — Nie jestżeś czasem krewnym tak zwanego Edmunda Béraud, który przez jakichś łotrów został porwanym z Hotelu Indyjskiego i odtąd nie ukazał się wcale?
— Zdaje mi się, że jestem jego krewnym, jeżeli ów Edmund jest tym samym Béraud, o którym myślę. Jestem natenczas jego bratem... rodzonym bratem... ni mniej, ni więcej!
— Ach! pan jesteś jego bratem... Być może, iż jesteś nim w rzeczy samej — odparł agent; — zaczekaj więc chwilę, powiadomię o i wojem przybyciu naczelnika policyi.
Tu Casseneuve wyszedł, a zastukawszy po dwakroć zlekka do gabinetu swego pryncypała, wszedł tam po otrzymanem zezwoleniu.
— Panie! — rzekł — jakiś człowiek w podeszłym wieku żąda widzieć się z panem, utrzymując, iż on właśnie jest bratem Edmunda Béraud, uwiezionego z Hotelu Indyjskiego.
— Ha! nasze ogłoszenie w dziennikach wydaje skutek pożądany — odparł naczelnik. — Będziesz notował jego wyrazy.
Za chwilę stary gałganiarz stanął przed naczelnikiem policyi, który ciekawem spojrzeniem badał szczegóły tej charakterystycznej fizyonomii.
— Utrzymujesz, żeś jest bliskim krewnym znikłego Edmunda Béraud? — zapytał.
— Tak, panie naczelniku... — odrzekł Piotr. — Jestem z zatrudnienia gałganiarzem. Gałganiarz, wiadomo, wszystko zbiera. Otóż przedwczoraj znalazłem w głębi mego kosza kawałek papieru... szmat oderwany dziennika, w którym opisywano wypadek, zaszły przy ulicy Joubert. Zrozumiesz pan, iż po przeczytaniu nazwiska Edmunda Béraud, uczułem, jakby mnie ktoś pięścią w żołądek uderzył. Wstrzymało mi to oddech na chwilę, miałem albowiem brata tego imienia, który przed trzydziestu kilku laty wyjechał do Indyj, a właśnie w owym artykule mówiono o Indyach. Natenczas coś jak gdyby przemówiło we mnie, że ów Edmund Béraud to władnie był mój brat, który powrócił do Francyi, i otóż przyszła mi myśl udać się do pana naczelnika dla zyskania bliższych objaśnień w tej mierze.
Podczas, gdy mówił gałganiarz, naczelnik śledził go z podwojoną uwagą.
— Jakież ja panu mogę udzielić objaśnienia? — odpowiedział — kiedy, nieszczęściem, my sami żadnych nie posiadamy. Na chwilę, zanim podróżny ów został porwanym, złożył on u jednego z pierwszych bankierów Paryża znakomitą sumę pieniędzy. Wszystko to każę przypuszczać, iż zabójstwo tu spełnionem zostało, niestety jednak brak nam wskazówek, naprowadzających na ślad tej zbrodni.
— Zatem pan nie posiadasz bliższych szczegółów co do jego powrotu do Francyi?
— Nic nie wiem. Od chwili swego wyjazdu nie pisał do nas wcale.
— Jakto? nie odebraliście nigdy żadnego listu... żadnej depeszy?
— Nic... nigdy!
— Zkąd więc przypuszczasz pan, iż ów człowiek znikniony mógł być twym bratem?
— Mam to wewnętrzne przekonanie.
— Idea to wytworzona bez stałych podstaw. Nazwisko Béraud jest bardzo powszechnem nazwiskiem. Czy oprócz niego masz pan innych krewnych?
— Całą ich flotę, panie naczelniku.
— Gdzie zamieszkują?
— Wszyscy w Paryżu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.