Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXVIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXVIII.

— Utrzymują pomiędzy sobą dobre stosunki owi członkowie pańskiej rodziny? — pytał naczelnik po chwili milczenia.
— Ma się rozumieć... Przed dwoma tygodniami zebraliśmy się wszyscy w Salonie rodzinnym w Saint-Mandé, na zaślubiny jednego z moich siostrzeńców. Kuchnia tam jest doskonałą... przyjęcie było wspaniałem!
— I żaden z tych pańskich krewnych nie odbierał wiadomości od Edmunda Béraud, odkąd opuścił on Paryż, wyjechawszy do Indyj?
— Żaden z nich, panie. Gdyby Edmund do którego coś pisał, inni wiedzieliby o tem... zarazby sobie to zakomunikowano. Zresztą, gdyby mu przyszła myśl wysłania, listu, pisałby przedewszystkiem do mnie, lub do mej siostry, na pewno.
— Pańska siostra jest zamężną?
— Jest wdową, panie... Karolina z Béraudó’w Perrot.
— Jej zatrudnienie?
— Jest praczką.
— Mieszka?
— Przy ulicy Garreau, nr. 17-ty, w Montmartre.
Casseneuve zapisywał to wszystko w notatce, według rozkazu naczelnika policyi.
— Podaj mi pan nazwiska i adresy wszystkich swych krewnych — rzekł tenże.
— Jeżeli to dla przekonania się czyli nie odbierali wiadomości od Edmunda Béraud, to nadaremne... — odparł gałganiarz; nic więcej nie wiedzą nademnie, upewniam.
— Mniejsza z tem... uczyń pan, co żądam.
Piotr Béraud dyktował kolejno nazwiska. Skoro wygłosił Juliusza Verrière, naczelnik policyi przerwał zdumiony:
— Juliusz Verrière... byłżeby to ów bankier?...
— Tak, panie... wielkość, z którą nie sympatyzuję bynajmniej. Osobistość pozująca na bogacza... Jego córka, a moja siostrzenica, posiada więcej przymiotów i zalet w małym swym palcu, niźli on w całej osobie.
— Zatem, mój ojcze... — wyrzekł naczelnik, skoro gałganiarz ukończył dyktowanie — musisz oczekiwać wraz z nami dopóki jakieś światło nie zabłyśnie i nie wskaże nam, czyli ów znikniony podróżny był twoim bratem.
— Nie znaleziono więc żadnych papierów w hotelu, w którym zamieszkał?
— Żadnych... Wszystko wraz z nim porwano i uwieziono.
— Artykuł w dzienniku, jaki mi wpadł w ręce, nadmienia, iż pan masz odebrać jakiś list z Kalkuty?
— Potrzeba miesiąc czasu, aby ów list nadszedł do Paryża. Pojmuję, iż pragnąłbyś jaknajrychlej otrzymać jakąś wiadomość w tym względzie — dodał naczelnik policyi, wpatrując się w oblicze gałganiarza; że pragnąłbyś wiedzieć, czyli ów człowiek znikniony był rzeczywiście twym bratem... — ponieważ, gdyby zmarł, otrzymałbyś wspaniałą sukcesyę...
— Ach! nie pragnę ja tej sukcesyi, Bóg widzi... nie tyle o nią mi chodzi — zawołał Piotr ze szczerem przejęciem, o prawdzie którego wątpić niepodobna było. — Czyż bowiem potrzebuję milionów? Czyżbym ich użyć potrafił, gdybym ich nawet posiadał? Jestem gałganiarzem i nim pozostanę. Zajęcie to upodobałem sobie... Coś mi brak, panie, skoro nie czaję kosza na plecach, a haczyka w ręku! Nie... nie! owa sukcesya niczem jest dla mnie... ona nie nęci mnie wcale. Nie chciałbym jednak, jeśli zabito mego brata, aby morderca umknął bezkarnie. Mój brat, Edmund, był wprawdzie samolubem, dziwakiem, nie kochał swoich, lecz mimo to wszystko był moim bratem. Chcę, aby jego zabójca został gilotynowanym i ze wszystkich sił moich o to starać się będę.
— Jesteś pan dobrym bratem... uczciwym człowiekiem — odrzekł naczelnik policji. — Gdzie mieszkasz?
— W Saint-Ouen, w willi Gałganiarzów.
— Dobrze... jeśli cośkolwiekbądź odkryjemy, zawezwę cię tu dla powiadomienia. A teraz możesz odejść, czas jest mi drogim... Mam wiele do załatwienia.
Piotr, ukłoniwszy się, wyszedł.
— Do czarta! — mruknął za drzwiami — szkoda się było trudzić dla nieotrzymania żadnej wiadomości. Lepiej mi było przespać się w domu.
Naczelnik policyi przeciwnie, zacierał ręce z zadowoleniem.
— Dzięki odwiedzinom — rzekł — tego człowieka — znamy teraz nazwiska wszystkich krewnych Edmunda Béraud. — A zwróciwszy się do Casseneuva, dodał: — Potrzeba wyśledzić, kto są ci ludzie, jaka ich wartość moralna, jak oni żyją?... Ów podróżny, przybyły do Hotelu Indyjskiego, był bratem ttego gałganiarza... mam to niezbite przekonanie.
— Nic, panie, jeszcze tego nie dowodzi... — ozwał się Casseneuve.
— Tak... nic nie dowodzi wprawdzie... lecz wszystko wskazuje. Zajmij się tą sprawą. Jest dla mnie rzeczą niezmiernej wagi otrzymanie jakichbądź rezultatów.
— Obawiam się. aby te rezultaty nie były dla nas sprzecznemi — mruknął agent.
— Dlaczego?
— Ponieważ mamy do czynienia, jak to przewiduję, ze złoczyńcami cudzoziemskiego pochodzenia, a nader zręcznymi.
Śledzili oni Edmunda Béraud od chwili jego wyjazdu z Kalkuty, pilnując go jak cienie, a teraz opuścili zapewne Patyk i Francyę po spełnieniu zbrodni.
— Podzielam twe zapatrywania — odrzekł naczelnik; — bądźcobądź jednak działać nam trzeba. Mordercy mogli zniknąć i umknąć... nie zabrali jednak trupa wraz z sobą.
— A! otóż to właśnie!.,. — zawołał Casseneuve. — Gdzie jest ów trup... punkt najważniejszy w tej sprawie. Spoczywa on może na dnie Sekwany, z kamieniem u szyi... I kiedyś zobaczymy go skoro wypłynie zmieniony do niepoznania, nawet skoro go w Mordze wystawią, nikt nie odgadnie jego pochodzenia.
— Wszystko to być może... czyń jednak poszukiwania — Będziemy się starali dokonać tego jaknajlepiej.
Tu Caseneuve wyszedł z gabinetu naczelnika.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Verrière pędził godziny w nieopisanej trwodze.
Jedenasta rano wybiła, gdy wyszedł z biura przy ulicy Le Pelletier, udając się do domu na śniadanie, a żadnej jeszcze wiadomości nie odebrał od Arnolda Desvignes, mimo, iż tenże mu przyrzekł nadesłać depeszę wkrótce po spotkaniu.
Pojedynki po za rogatką belgijską odbywają się zwykle bardzo rano. Godziny jednak upływały jedne za drugiemi, a telegram nie nadchodził.
Miałżeby Arnold Desvignes zostać zabitym? W takim wypadku śmierć jego zburzyłaby odrazu owe złote marzenia bankiera, wzniesione nakształt góry z dyamentów.
Parę, tygodni zaledwie upłynęło od zawarcia współki, a dom bankierski Verrièra podniósł się znakomicie. Z odzyskaniem kredytu rozpoczął rozległe operacye finansowe; drobnostką to wszystko było jednakże wobec onych zaczarowanych milionów, błyszczących potężnie, promieniście, w oddalonej apoteozie.
Verrière oswoił się już z myślą ich posiadania. Uważał je jako swe dobro, jako legalną swą własność, jako wyłącznie rzecz swoją. Za pomocą owych milionów olśni on Paryż swym zbytkiem, stanie się królem finansów, główną arteryą życia wielkiego świata.
Nadzieja ta nadymała go pychą i literalnie upajała.
I oto jedna kula pistoletowa mogła rozbić jak bańkę mydlaną owe marzenia, iskrzące pryzmatycznemi blaskami.
Ach! gdyby ona rzeczywiście dokonała strasznego dzieła zniszczenia!...
Verrière czuł, iż na samą tę myśl ogarnia go szaleństwo.
Jadąc do domu na śniadanie, pomrukiwał z wściekłością:
— Potrzeba tylko godziny czasu, aby depesza, wyprawiona z po za rogatek belgijskich, przybyła do Paryża. Spotkanie zapewne nastąpiło około siódmej znana. Brak tej depeszy oznajmia jasno, iż Arnold został zabitym. Ach! ten przeklęty pojedynek!... Mojej to córce zawdzięczam cios, jaki we mnie uderzy!!... Niech mi się jeszcze poważy mówić teraz o swojej miłości! W dniu, w którym Vandame wyznał mi swoje uczucia dla Anieli, powinienem był stanowczo zamknąć przed nim drzwi mego domu i przeciąć tym sposobem wszelki stosunek pomiędzy nim a moją, córką. Gdybym był posiadał natenczas ową roztropność, nie doświadczałbym obecnie tych strasznych obaw... tej śmiertelnej trwogi. Aniela i Vandame staną się przyczyną mojej ruiny; zapłacą mi oni to drogo oboje!
Gdy bankier przybył na bulwar Haussmana, nie była jeszcze obiadowa godzina. Mimo to, rozgniewany, kazał natychmiast obiad podawać i przeszedł do jadalni, gdzie zastał córkę wraz z siostrą Maryą.
— Przybywasz, ojcze, sam? — zapytała Aniela.
Wyrazy te padły jak gorące żelazo na ranę, jątrzącą — serce bankiera.
— Tak... przychodzę sam! — zawołał — co cię zapewne cieszy nieskończenie. Oddychasz swobodniej, widząc, iż go tu nie ma? Pamiętaj jednak, że jeżeli nie zasiądzie on więcej przy naszym stole, inny natenczas przyjdzie zająć jego miejsce... ale tym innym nie będzie Vandame... przysięgam!... słyszysz?... przysięgam!... i dotrzymam słowa!
Siostra Mary a wraz z Anielą spojrzały na siebie drżące z bojaźni.
Verrière, pochwyciwszy w przelocie owo spojrzenie, mówił dalej:
— Czy sądzisz, że ów związek postanowiony rozchwieje się tym sposobem? Mylisz się bardzo. Złączyłyście się obie przeciw panu Desvignes, a tem samem i przeciw mnie, który stoję po jego stronie. Wy to jesteście przyczyną tego, co nastąpiło!...
Obie kobiety pobladły.
— Cóż jednak nastąpiło? — zapytała Aniela drżącym, zaledwie dosłyszanym głosem, obawiając się o ukochanego.
— Co nastąpiło?... — powtórzył bankier, podchodząc ku córce z zaiskrzonemi oczyma; ty to popchnęłaś Vandama do wyzwania mojego wspólnika!... Twoje to zaślepienie... twój głupi upór... twoje nieposłuszeństwo będą przyczyną śmierci tego człowieka, a może i mojej!
— Boże! mój Boże! — jąkało dziewczę, przyciskając rękoma piersi, w których gwałtowne uderzenia serca oddech jej tamowały. — Co ty powiadasz, mój ojcze?
— Mówię prawdę!...
— Zatem Vandame!
— Eh! co mi twój Vandame... — przerwał Verrière ze wzrastającą wściekłością; — ten głupiec jest niczem dla mnie... bardziej niż niczem!... Arnold Desvignes jest tu wszystkiem, w tej chwili być może on kona gdzie w kałuży krwi, uderzony kulą przez tego nikczemnego żołdaka, Vandama.
Aniela krzyknęła przerażona.
— Zatem oni się biją!... oni się biją!... — wołała stłumionym głosem, chwiejąc się cała.
— Tak... dzięki tobie... która czyniłaś wszystko ze swej strony, aby do skutku doprowadzić ów pojedynek. Wiedz jednak, że jeśli rozerwałaś mą współkę, która zapewniała mi spokój i majątek, ja was potrafię równym ciosem dosięgnąć oboje!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.