Walka o miliony/Tom III-ci/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Walka o miliony |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | III-ci |
Część | druga |
Rozdział | XXIX |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Marchand de diamants |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Verrière wymówił powyższe słowa z gestem strasznej groźby.
— Wuju mój... — poczęła siostra Marya — obrzuć mnie obelgami, ale oszczędzaj swą córkę! Wszak widzisz, że ją zabijasz... torturujesz po nad jej siły... Miej litość nad tem dzieckiem!...
— Nikczemna istota, która dwóch ludzi na śmierć naraża, nie ma prawa do żadnej litości!... — zawołał bankier brutalnie.
— Ojcze!... mój ojcze... łaski!... — jąkało dziewczę śmiertelnie blade, wyciągając ręce błagalnie. — Och! nie mów mi... nie mów... że Desvignes został zelżonym przez Vandama... nie mów, że się wyzwali... Nie mów, że się bija!...
— Biją się... bili się już... słyszałaś... rozumiesz? — wołał rozwścieczony Verrière — i w tej chwili obadwa może konają. Otóż, do czego doprowadzić może wykolejony rozum szalonej kobiety. Nie słucha się woli ojca... burzy się... buntuje... i sprowadza się z jednej strony ruinę własnego domu, a z drugiej śmierć! Biada Vandamowi, jeżeli zabił Arnolda! Jeżeli zaś Vandame żyje, strzeż się tem cieszyć, ponieważ nienawiść moja ścigać was będzie! Zgniotę i zdepczę tę waszą miłość, jak się zabija podłą gadzinę! Zgniotę i zdepczę razem i ciebie!
Verrière dał się owładnąć obłędowi wściekłości. Chwyciwszy za ręce swą córkę, wykręcał je i ściskał prawie do złamania.
Biedne dziewczę, pod nadmiarem bólu straciwszy przytomność, zachwiało się, wydając przytłumione jęki.
Oburzona podobnem okrucieństwem zakonnica, skoczyła ku bankierowi i chwyciła go za ręce, by z nich, jak ze szpon rozjuszonego zwierzęcia, wydobyć dłonie nieszczęśliwej.
— Proszę... zastanów się, wuju... — wołała; — Aniela nie ma matki... bo gdyby jej matka tu była, nie ośmieliłbyś się napewno dręczyć do takiego stopnia tego biednego dziecka... W miejsce matki ja bronić jej będę, nie ulęknę się twej siły, bądź pewnym... i pamiętaj, że mężczyzna nie ma prawa zobelżać kobiety, choćby ta kobieta nawet była jego dzieckiem! Powstrzymaj się... przyjdź do przytomności... inaczej sądzić będę, że Bóg, stwarzając cię, pozbawił cię serca. Widząc oszołomienie twe na myśl, że Desvignes mógł zginąć w pojedynku, sądzićby należało, że pomiędzy nim a tobą istniało coś innego nad prostą współkę pieniężną... że był pomiędzy wami zawartym jakiś pakt, osłonięty cieniem... jakaś innego rodzaju współka tajemnicza... a nietylko ja, ale świat cały podobnieby sądził.
Na te wyrazy Verrière zbladł nieco i nagle się uspokoił.
Puścił ręce Anieli, popchnąwszy ją silnie.
Dziewczę, na wpół omdlałe, padło na stojące obok krzesło. Siostra Marya objęła ją rękoma.
— Gdyby wypadkiem — rzekła z sarkazmem — przyszło ci, wuju, wybierać pomiędzy śmiercią swego dziecka a śmiercią pana Desvignes, ciekawam, jakibyś wybór uczynił?
— Nie chodzi tu o wybór... — burknął szorstko Verrière. — Chcę, aby mnie słuchano i rzecz skończona. Żądam, ażeby wszystko uchyliło się przed moją wolą... nie pozwalam na żadne dyskusye, ani kontrole... Ktokolwiek zaś bądź poważyłby się o tem zapomnieć, nie ma dlań miejsca w mym domu. Proszę pamiętać, siostro, o tem, com powiedział, pamiętać tak teraz, jak i na przyszłość.
Tu, nie spojrzawszy nawet na swoją córkę, wyszedł z jadalni.
Lokaj, stojący za drzwiami, niewidzialny świadek tej tak wstrętnej sceny, wejść nie śmiał z posługą przy stole.
Siostra Marya, zbliżywszy się do swojej kuzynki, spostrzegła z przerażeniem, iż biedne dziewczę omdlało.
— Pomocy... ratunku!... — wołała.
Służący ukazał się, zapytując:
— Co pani czynić rozkaże?
— Trzeba przenieść co rychlej to biedne dziecię do jej pokoju.
Mimo, iż ów sługa był niemłodym, posiadał jednak dość siły, obok czego szczerze był przywiązanym do córki bankiera, którą znał od niemowlęcia. Wziąwszy ją przeto na ręce wraz z siostrą Moryą, przeniósł do sypialni, gdzie ją złożył na szeslongu.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu... — wyrzekła zakonnica. — Ani słowa o tem, co zaszło, nikomu! Nie wiem, co się stało mojemu wujowi. Nigdy go nie widziałam tak rozgniewanym!
— Pan zmienił się bardzo od pewnego czasu — wyszepnął służący. — Zapewne to skutkiem nadmiaru pracy.
— Bardzo być może..
— Czy będę tu jeszcze potrzebnym?
— Nie... możesz odejść.
Służący wyszedł.
Aniela leżała wciąż bezprzytomna. Siostra Marya, wszedłszy do przyległego pokoju, przyniosła flakon z solą trzeźwiącą i miednicę, pełną świeżej wody. Wodą tą zwilżała skronie zemdlonej, dając jej oddychać jednocześnie zawartością, znajdującą się we flakonie. Mimo to omdlenie nie ustępowało.
Łzy spłynęły na bladą twarz zakonnicy, stroskanej bezskutecznością swych starań.
— Zkąd pochodzi owa przestraszająca potęga, jaką zawładnął Desvignes nad moim wujem, popychając go do podobnie nikczemnych czynów? — zapytywała siebie. — Możnaby sądzić, że jest to jedna z owych demonicznych sił średnich wieków, o jakich nam mówią kroniki.
Zemdlona wreszcie zlekka się poruszyła. Drgnęły jej powieki.
Siostra Marya podwoiła starania.
Dziewczę otwarło oczy. Spojrzała zdumiona wokoło siebie, poczem utkwiła wzrok w zakonnicę, otaczającą ją macierzyńską tkliwością.
— Maryo!... och... Maryo! — szepnęła, wyciągając rękę do swej kuzynki — ja jestem bardzo nieszczęśliwą!
I wybuchnęła łkaniem.
— Płacz, drogie dziecię... — mówiła zakonnica, zalewając się łzami; — płacz... łzy sercu ulgę przynoszą! płacz... ale nie rozpaczaj przedwcześnie.
— Ach! czyliż mogę mieć jeszcze nadzieję?...
— Dlaczego nie?
— To niepodobna!
— Woli Bożej jest wszystko podobnem...
Aniela podniosła głowę. Jej wzrok zaświecił blaskiem gorączkowym.
— A więc — wyrzekła głosem przerywanym łkaniem — a więc... miał miejsce ów pojedynek przeklęty, jaki przewidywałaś... Jeden z nich dwóch padł na pewno... a może i oba zabitymi zostali!... Jeżeli jeden z nich żyje... który natenczas... który? Ach! myśleć mi dłużej o tem niepodobna... mój umysł mięsza się... zaciemnia!... Widzę krew... krew wszędzie... Mój sen żarem się sprawdza!... Widziałam w nim Vandama, śmiertelnie ugodzonego... leżał na ziemi, w kałuży krwi!...
— Anielo... ukochane dziecię... błagam... uspokój się... — wołała zakonnica.
Dziewczę, jak gdyby nie słysząc słów swojej kuzynki, mówiło dalej:
— Skończone! jeśli on poległ... jestem zgubioną! Opuści mnie cała energia... będę musiała zostać posłuszną woli mego ojca. Być posłuszną? — powtórzyła, podnosząc się ruchem bezwiednym, jak gdyby we śnie magnetycznym — posłuszną? nie... nigdy!... Jeżeli ów człowiek zabił Vandama, biada mu... biada! Emil będzie pomszczonym... Ja... ja tej zemsty dopełnię!...
— Anielo... przez Boga... gorączka opanowywa twój umysł... — szepnęła siostra Marya. — Powiększasz swą boleść. Uspokój się, proszę... zaklinam!
— Ja muszę, o wszystkiej się dowiedzieć! — zawołała gwałtownie panna Verrière. — Słyszysz? ja chcę i muszę, wiedzieć! Pojedziemy do Vandama, do Vincennes... tam prawdę nam powiedzą. Jeżeli poległ... przywdzieję wdowią żałobę i nie zdejmę takowej, aż po dokonania mej zemsty, poczem uczynię tak, jak ty siostro... oddam się Boga. Furta klasztorna rozdzieli mnie ze światem na zawsze. A teraz jedźmy... jedźmy coprędzej!...
— Droga... ukochana... wysłuchaj mej prośby, jaką zanoszę; korząc się przed tobą na kolanach!... — wołała zakonnica. — To, co chcesz uczynić, jest bezrozumnem. Ty nie możesz jechać do Vincennes, do Vandama!...
— Dlaczego?
— Ponieważ podobne postąpienie, lubo niewinne samo w sobie, byłoby przeciwne formom światowym.
— A! co mi po formach... po konwenansach! Jeżeli Emil został ranionym, któż mnie o tem powiadomi, jeżeli sama tam nie pojadę? Żywy, czy zmarły, ja chcę... ja muszę go widzieć... Jedźmy!
Tu panna Verrère zbliżyła się ku drzwiom.
— Błagam cię, nie czyń tego! — wołała, wstrzymując ją, siostra Marya. — Ja sama pojadę... ja dowiem się o wszystkiem... dowiem o całej prawdzie!
— Którą, gdyby była straszną, ukryjesz przedemną?...
— Nie! wszystko ci opowiem... przysięgam! Nic nie ukryję. Pozwól mi tylko dowiedzieć się samej o tem, co nastąpiło. Gdyby obecność twoja była potrzebną, wrócę tu i zabiorę cię z sobą. Dlaczego zresztą te łzy... zkąd ta rozpacz przedwczesna? Twój ojciec nic nie wie napewno... sądzi... przypuszcza... ale nie twierdzi. Gdyby nastąpił pojedynek, nie odbyłby się on ani w okolicach Paryża, ani we Francyi. Przeciwnicy wyjechaćby musieli, by się uchronić przed ściganiem prawa. Nic więc obecnie wiedzieć jeszcze nie można o wynikach tego spotkania, które nieszczęściem ty sprowadziłaś!...
— Ja? — zawołała panna Verrière, załamując ręce.
— Bezwątpienia! Gdybyś nie była wysłała depeszy do Vandama i nie sprowadziła go tutaj... gdybyś nie była wznieciła w nim zazdrości, mówiąc mu o Arnoldzie Desvignes, nie byłby nastąpił pojedynek.
— Nie nastąpiłby on dziś, być może... był jednak nieuniknionym w danej chwili.
— Może to być... Przyszłość w ręku Boga! Bądźcobądź, obecnie nie wiemy, co się stało, zachowaj więc swe siły, których bardzo potrzebować możesz. Pójdź zemną... siądźmy do stołu... należy ci się pożywić czemśkolwiek... Nakaż milczenie swojemu sercu... Zwalcz siłą woli swą boleść... Pojadę do Vincennes... przyrzekłam ci to i dotrzymam słowa.
— Czuję się złamaną, obezwładnioną... — rzekła panna Verrière, ogarnięta w rzeczy samej niezwykłem moralnem i fizycznem osłabieniem.
— To może chcesz, aby nam tu przyniesiono śniadanie, do twego pokoju?
Dziewczę skinęło głową potwierdzająco, poczem, rzuciwszy się na krzesło, wybuchnęło łkaniem.