Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXX.

Podczas biegu pociągu z Paryża do rogatki belgijskiej, Misticot, wsunąwszy się w kąt wagonu pierwszej klasy, zapytywał sam siebie, w jaki sposób mógłby zapobiedz pojedynkowi pomiędzy Vandamem, przyjacielem panny Verrière, a Arnoldem Desvignes, jej wrogiem, lub pragnął przynajmniej odnaleźć coś takiego, coby owo spotkanie odwrócić mogło na korzyść porucznika artyleryi.
Podrostek z Montmartre nie posiadał najmniejszego doświadczenia w tem, co dotyczyło owych tak zwanych „spraw honorowych.“ Nie mogąc przeto rozbierać powodów i następstw pojedynków, ponieważ nie znał ich wcale, zadawalniał się stawianiem tego zapytania:
— Co robić... co robić?
Rzecz prosta, zagadnienie to pozostawało nierozwiązanem, mimo całego natężenia jego wyobraźni i mały sprzedawca medalików nic nie odnalazł, gdy pociąg zatrzymał się i konduktor wygłosił nazwę stacyi, do jakiej miał bilet.
Z żywością, właściwą swojemu wiekowi, wyskoczył raczej niż wysiadł z przedziału, spoglądając wokoło siebie. Wpadły mu w oczy dwie grupy, utworzone przez przeciwników i świadków tychże, oczekujących odejścia pociągu, ażeby wyjść na peron.
Po kilku minutach maszyna świsnęła, droga się opróżniła i obecnie przejść ją wpoprzek można było, co też uczynili wraz ze swoimi świadkami dwaj mający się pojedynkować.
Misticot szedł za nimi, trzymając się nieco w oddaleniu.
Kilka domów, mieszczących w sobie zajazdy, kawiarnie i restauracye, wznosiło się obok stacyi.
Po ujściu kilkunastu kroków obie grupy zatrzymały się i Berthier, przedsiębiorca, podszedł do świadków Vandama.
— Czy który z panów — zapytał — nie zna w tej okolicy miejsca, odpowiedniego na podobne spotkanie?
— Znam, panie... — rzekł jeden z zapytanych. — Potrzeba iść plantem drogi żelaznej ku Paryżowi. W ciągu kwandransa przybędziemy do lasku, który jak gdyby był na to utworzonym. Bywałem tam już w sprawach tego rodzaju. Raczcie panowie iść naprzód. Skoro ujdziecie pięćdziesiąt kroków, my wyruszymy za wami.
Berthier, ukłoniwszy się, wrócił do Arnolda i drugiego świadka, a opowiedziawszy im, co słyszał, udał się wraz z nimi w drogę wskazaną, gdzie ktoś ich poprzedzał, idąc przodem.
Ów ktoś był to Misticot, który, pochwyciwszy w przelocie powyższą rozmowy, postanowił z niej korzystać i biegł z całą szybkością ku laskowi.
Ranek był dnia tego czarującym. Pogodne słońce wznosiło się na czysty horyzont, złocąc łąki i pola, okryte zielenią.
Desvignes, z marmurowo-spokojnem jak zwykle obliczem, nie wyrażającem żadnego wzruszenia, szedł w milczeniu, nie mówiąc nic do towarzyszących mu dwóch świadków.
Vandame przeciwnie, pomimo całej energii charakteru i niezaprzeczonej odwagi, był bledszym niż zwykle, zdając się do głębi wstrząśniętym. Marszczył brwi i czoło, poszarpywał wąsa.
— Co ci jest, mój drogi? — zapytał jeden z jego przyjaciół, zdziwiony tą niezwykłą zmianą w zachowaniu swego kolegi. Widzę, że jesteś w złem usposobieniu tego rana...
— Jest to stan nerwowy, którego nie jestem w możności pokonać, a który nie wiem doprawdy, zkąd pochodzi... odrzekł porucznik. — Bądź jednak spokojnym... to wkrótce przeminie, nie ujrzysz mnie w złej pozycyi na miejscu spotkania.
— Ależ... — odparł pierwszy — ja ani na chwilę nie wątpię o tobie! Zatrwożyłem się tylko, czyliś nie chory.
Przybyli do lasku. Misticot znajdował się już tu od pięciu minut, ukryty po za gęstemi krzewami. Najprzód usłyszał kroki nadchodzących, a następnie i głosy. Obie grupy razem się połączyły.
— Panowie, wejdźmy bardziej w głąb lasu — ozwał się oficer, który poprzednio rozmawiał już z przedsiębiorcą Berthier. — Jesteśmy o pięćdziesiąt kroków od wyciętej polanki... Ścieżka ta doprowadzi nas tam.
Wszyscy skierowali się kolejno na ścieżkę.
Misticot, przedzierając się przez krzaki, stanął tamże wraz z nimi.
— Do czarta! — mruczał, zaciskając pięści; — nie wiem sam doprawdy, po co ja tutaj przybyłem? Nic nie odnalazłem... nic, coby mogło powstrzymać ów pojedynek. Będą się bili... Ach! widzę teraz, że jestem głupcem, co się zowie!
W chwili, gdy obaj przeciwnicy zatrzymali się wraz ze świadkami, i on się również zatrzymał.
Berthier głos zabrał.
— Panowie... — rzekł, zwracając się do Vandama i Arnolda Desvignes — przypominam wam o warunkach walki. Odległość czterdzieści kroków, z prawem postąpienia naprzód kroków dziesięć. Strzał dowolny... Jakiekolwiekbądź byłyby wyniki pierwszego strzału, tylko dwie kule wyrzuconemi zostaną.
Vandame i Desvignes poruszyli głowami na znak przyzwolenia.
Przedsiębiorca mówił dalej:
— Przynieśliście, panowie, broń swoją: my również. Los rozstrzygnie, czyli pojedynkujący się użyją naszej lub waszej broni.
I wyjąwszy z kieszeni złotą monetę, Berthier dodał:
— Rzucam w górę ten pieniądz... mówcie, panowie: orzeł, czy popiersie?
— Orzeł! — zawołał jeden ze świadków Vandama, podczas gdy moneta na dół spadała.
— Patrzcie panowie! — zawołał Berthier, wskazując na leżący pieniądz na ziemi; — popiersie Napoleona III-go. Użyjecie więc naszej broni, tej, którą przyniósł pan Desvignes.
Tu schował pieniądz do kieszeni.
Drugi świadek Arnolda otworzył szkatułkę z pistoletami.
— Dwóch z pomiędzy nas nabije broń — mówił przedsiębiorca dalej; — podczas gdy dwaj drudzy odliczą czterdzieści kroków i oznaczą suchemi gałęziami miejsce dla przeciwników, oraz granicę, jakiej w żadnym razie przestąpić im nie wolno, idąc naprzeciw siebie po wygłoszonej komendzie.
Jeden ze świadków Vandama wraz z drugim świadkiem Arnolda, zajęli się liczeniem kroków i oznaczeniem gruntu gałęziami, podczas gdy Berthier nabijał pistolety przed oczyma czwartego świadka.
— Gotowe... — rzekł, ukończywszy tę czynność.
Desvignes wraz z porucznikiem artyleryi, zbliżyli się każdy dla wzięcia po jednym pistolecie.
Spojrzenia ich się skrzyżowały.
Głęboka nienawiść błyszczała we wzroku Vandama; oblicze Arnolda przeciwnie, wyrażało spokój zupełny. Wzrok jego, jako też i usta, były niememi.
— Ostatnia moja prośba i polecenie, Maurycy... — rzekł Vandame do jednego ze swoich świadków, jak gdyby wymierzając wyrazy w swego przeciwnika. — Jeżeli zostanę zabitym, odniesiesz mój portfel wraz z listem i miniaturą i oddasz sam osobiście, z ostatniem mem pożegnaniem, ów list i portret pannie Verrière, mojej kuzynce... mojej narzeczonej.
Desvignes stał nieruchomy. Nie zadrżał żaden muskuł w jego twarzy; krwawe jedynie światło zaiskrzyło się pod jego powieką na wymówione powyżej słowa przeciwnika i zgasło w oka mgnieniu.
Obaj przeciwnicy, zwróciwszy się do siebie plecami poszli zająć przeznaczone sobie pozycye.
Czterej świadkowie złączyli się razem.
Przeciwnicy podnieśli broń, nie celując wszakże jeszcze.
Jeden z oficerów, na którego padł obowiązek wygłoszenia sygnału, wymówił głośno owe uroczyste wyrazy:
— Raz... dwa... trzy!...
Desvignes i Vandame zaczęli natychmiast iść naprzeciw siebie.
Desvignes śmiertelnie był bladym; porucznik przeciwnie, odzyskał całą krew zimną.
Przebiegłszy śpieszno siedem, czy osiem kroków, pochylił głowę, ażeby lepiej strzał zastosować i nacisnął kurek pistoletu.
Rozległ się huk. Wzniósł się obłok dymu.
Misticot, ukryty w krzaku tuż na wprost Vandama, rozgarnął drżącą ręką gałęzie, ażeby widzieć lepiej. Spostrzegł Arnolda wciąż naprzód idącego.
Doszedłszy do granicy, oznaczonej suchą gałęzią, wspólnik Verrièra zatrzymał się i wycelował w bezbronnie stojącego przeciwnika, od którego dzieliła go tak mała odległość, iż zdawało się niepodobieństwem chybić w żyjącą tę tarczę.
Upłynęła chwila, która zdała się być nieskończonością dla widzów tej sceny.
— Strzelaj że pan... lecz strzelaj! — wołali razem czterej świadkowie.
Zamiast nacisnąć kurek, Desvignes wyżej broń podniósł.
— Co pan robisz?... — zawołał Vandame. — Masz prawo mnie zabić... ale mnie nie dręczyć... Zabij mnie natychmiast, ponieważ masz moje życie w swem ręku.
— Pańskie życie jest w mojem ręku... to prawda... — odrzekł Desvignes. — Świadkowie stwierdzić to mogą. Nie strzelę jednak... ponieważ nie chcę cię zabić, na teraz przynajmniej.
— Nie przyjmę od ciebie żadnej łaski!... — zawołał gwałwnie Vandame.
— Nie chodzi tu o łaskę, jakiej nie mam zamiaru panu ofiarować, ale o odroczenie sprawy, jakie przyjąć pan musisz!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.