Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XXVI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXVI.

Tegoż dnia w południe, o w pół do dwunastej, Desvignes, zaniósłszy do swego mieszkania szkatułkę z rewolwerami, wypróbowanemi u Gastinne-Renetta, udał się do restauracyi, gdzie dwaj jego świadkowie mieli mu złożyć sprawozdanie z widzenia się z Emilem Vandame.
Oczekując na nich, kazał sobie podać wykwintne śniadanie z wyborowem winem.
Punkt o dwunastej przedsiębiorca Berthier, w towarzystwie drugiego świadka, zajechał przed restauracyę od strony bulwaru Poissoniére.
Arnold, spostrzegłszy ich oknem gabinetu, przyzwał ku sobie.
— I cóż? — zapytał.
— Cóż... wszystko zostało załatwionem... — odpowiedział Berthier.
— Jak to, załatwionem?... — zawołał wspólnik Verriéra. — Vandame nie chce się bić?...
— Przeciwnie... przyjął wyzwanie. Wyraz „załatwione“ znaczy w mojem pojęciu, iż jego świadkowie nie położyli żadnych przeszkód w tem, co im przedstawiliśmy. Oto warunki pojedynku, jaki odbędzie się jutro, po za rogatką belgijską: Broń... pistolet. Odległość dwadzieścia pięć kroków. Na dany znak przeciwnicy idą naprzeciw siebie i strzelają dowolnie. Los oznaczy broń, jaka ma być użytą. Jeden strzał tylko wolno wymienić. Wszakże tak... nieprawdaż?
— W zupełności.
— A więc siadajmy do stołu, mam wilczy apetyt.
Nie brakło wesołości przy nader obfitem śniadaniu, poczem wszyscy trzej rozeszli się, oznaczywszy sobie schadzkę o trzy kwandranse na dwunastą w nocy, na stacyi północnej drogi żelaznej.
Desvignes z restauracyi udał się do bankierskiego biura przy ulicy Le Pelletier.
— I cóż? — zapytał go Verrière.
— Na jutro... wszystko ułożone...
— Zatem nieodmiennie bić się będziesz?
— Nic pewniejszego.
— Niech dyabli porwą tego Vandama!
— I owszem... nie przeszkadzałbym temu. A teraz siadajmy do pracy.
Gdy dwaj wspólnicy wyszli z biura około szóstej godziny, aby się udać na obiad do pałacu na bulwar Haussmanna, fiakr, powożony przez Loriota, stał naprzeciw pałacu, po drugiej stronie bulwaru.
W chwili, gdy Verrière z Arnoldem, przybywszy pieszo, zatrzymali się przed bramą, czekając na otwarcie takowej, inteligentna głowa chłopięca ukazała się w oszklonych drzwiczkach fiakra i dwoje błyszczących oczu rozpatrywać się poczęło w postaci Arnolda Desvignes, badając ją od stóp do głowy.
Skoro zamknięto bramę za Verrièrem i jego wspólnikiem, młodzieniec w mundurku gimnazisty wyskoczył z fiakra na chodnik.
Był to Misticot.
— Ojcze Loriot — rzekł do woźnicy — już moją czynność ukończyłem. Pozostaje mi zapłacić ci i podziękować.
— Widziałeś tego człowieka?
— Widziałem. Jego fizyognomia wyryła się tu... głęboko.
To mówiąc, wskazał na czoło.
— Może chcesz, abym cię jeszcze gdzie zawiózł? — pytał Loriot.
— Nie, mam jeszcze coś tu do załatwienia. Wkrótce jednakże znów płynąć będziemy razem.
— Tem lepiej... wiesz, iż ja jestem starym włóczęgą. Jeżdżę mą budą nr. 13-ty po Paryżu od niepamiętnych czasów, znam wszystkie hultajskie dziury, zakąty, będę ci więc mógł może w czem pomódz. A teraz do widzenia.
— Do widzenia, ojcze Loriot.
Misticot wszedł do sklepu kupca win i razem restauratora, naprzeciw położonego, gdzie schodzili się zwykle woźnice i lokaje z zamożniejszych domów. Tam kazał sobie podać obiad i siadł przy stoliku, umieszczonym tuż pod oknem sklepu, by łatwiej mógł śledzić wchodzących i wychodzących z domu bankiera.
— Jeżeli pomieniona osobistość — wyszepnął — obiaduje z bankierem, mam trzy razy więcej czasu, niż mi potrzeba na pożywienie się tutaj. Następnie, gdy wyjdzie, śledzić go będę. Chcę wiedzieć, gdzie on pójdzie, abym mógł złożyć siostrze Maryi ścisłe sprawozdanie.
Widzimy, że ów podrostek był gotów wypełnić z całem poświęceniem nałożony sobie, a tyle dlań niebezpieczny obowiązek.
Mówimy niebezpieczny, bo w rzeczy samej ów chłopiec mógł uledz groźnemu niebezpieczeństwu, gdyby Desvignes, przez którego, nie wiedząc o tem, był znanym, spostrzegł, że on go śledzi.
Przypominają sobie zapewne czytelnicy, że Trilby i Scott otrzymali rozkaz śledzenia Misticota, z przyczyny owego, znalezionego przezeń medalika, i że jeden z tych dwóch nędzników czatował już około domu, w którym mieszkał podrostek, przy ulicy de la Fontaine.
Mimo, że przebranie Misticota nie było z rodzaju tych, jakie zmieniają do niepoznania, mogło jednakże wprowadzić w błąd Arnolda, gdyby wypadkiem chłopiec zwrócił jego uwagę.
Peruka jasno-blond, zastępująca czarne jego włosy, wiele wpłynęła na zmianę fizyonomii podrostka. Zresztą nie na długo miał on zachować ów kostyum, jaki wypadkowo nabył u tandeciarza.
Zręczny, przebiegły, a złośliwy jak małpa, Misticot był prawdziwem dzieckiem Paryża, posiadając mnóstwo wybiegów na zawołanie; marzył on o poważnem dla siebie przebraniu, jakie widział u komedyantów na scenie, podczas gdy był w teatrze.
W pałacu bankiera dotąd nie zaszedł żaden ważniejszy wypadek. Obiad, rzecz jasna, nie odbył się wesoło dnia tego.
Aniela, zagłębiona w myślach, odpowiadała monosylabami, skoro ją o co zapytano. Siostra Marya w milczeniu obserwowała. Verrière również ukryć nie zdołał swego zaniepokojenia. Myśl jego pomimowolnie zwracała się ku unicestwieniu tych złotych marzeń, gdyby kula Vandama zabiła Arnolda Desvignes.
O dziewiątej, pożegnawszy pannę Verrière i zakonnicę, wspólnik bankiera wyszedł z salonu.
Verrière wyprowadził go aż do przedsionka, mówiąc:
— Pamiętaj! natychmiast po spotkaniu przysyłaj depeszę!
— Dobrze... — rzekł Arnold — wypełnię to, jeżeli...
— Tst! — przerwał bankier, nie dozwalając mu dokończyć rozpoczętego zdania. Żadnych złych myśli!.. To przynosi nieszczęście.
— Jestem najzupełniej spokojny... upewniam! — rzekł Desvignes — wszak wiesz, że ufam w mą szczęśliwą gwiazdę. Śpij dobrze... Do widzenia... i to wkrótce mam nadzieję.
Tu zapaliwszy cygaro, wyszedł z pałacu, kierując się w stronę ulicy Tivoli.
Misticot stał na czatach, paląc cygaretkę, jak prawdziwy gimnazista, udający dorosłego człowieka.
Zaczął iść po za Arnoldem, pozostawiając pomiędzy nim, a sobą odległość na dwanaście kroków.
Desvignes szedł szybko, zamyślony, z głową na piersi schyloną.
Przybywszy na ulicę Tivoli zatrzymał się przed wiadomym nam domem, włożył klucz w zamek, otworzył i wszedł.
— Otóż... — wyszepnął Misticot — wiem teraz gdzie mieszka.
Dźwięk rozmawiających głosów dobiegł jego uszu. Chłopiec zbliżywszy się ku bramce, posłyszał te słowa:
— Jakóbie... zaprzężesz konie do powozu dziś w nocy o jedenastej. Przed północą muszę być na stacyi północnej drogi żelaznej.
— Przed północą... na stacyi drogi żelaznej?.. — powtórzył Misticot. — Co on tam będzie robił u czarta o tak późnej godzinie. — A nie mogąc rozwiązać na razie tego zapytania:
— Ha! dowiem się... — odrzekł — bo i ja również tam będę.
Z obawy opóźnienia, Misticot wybrał się wcześnie w tę podróż. O w pół do dwunastej był już na stacyi północnej drogi żelaznej, przyglądając się przybywającym podróżnym.
Po upływie kwandransa elegancki powóz zatrzymał się przed głównem wejściem stacyjnego budynku. Wysiadł zeń Desvignes, trzymając w ręku szkatułkę dziwnego kształtu.
— Pudełko z pistoletami!... — szepnął Misticot. poznawszy za pierwszym rzutem oka wspólnika Verrièra. — Miałożby nastąpić to, czego się siostra Mary a tak obawiała?
Powóz zawróciwszy, odjechał.
Arnold wszedł do głównej sali, gdzie przy okienkach sprzedawano bilety, a spotkawszy się tam z dwoma mężczyznami, powitał ich uściśnieniem ręki.
— Jego świadkowie... na pewno! — pomyślał Misticot. — On bić się zamierza... Potrzeba odkryć gdzie i w jakiem miejscu...
Nagle chłopiec zadrżał. Spostrzegł w pobliżu Emila Vandame w cywilnem ubraniu, w towarzystwie dwóch mężczyzn również w cywilnych ubiorach, lecz o wojskowej powierzchowności, z których jeden trzymał w ręku szkatułkę z pistoletami.
Wszelka wątpliwość w umyśle podrostka teraz się rozprószyła. Widocznie nastąpić miał pojedynek między porucznikiem artyleryi, a wspólnikiem Verrièra.
Misticot mocno się zatrwożył.
— W teatrze — pomyślał — gdy przedstawiają na scenie pojedynki, jeden z dwóch przeciwników zwykle zabitym zostaje. Gdybyż taki los spotkał Vandama? Boże... straszno pomyśleć, coby nastąpiło!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.