Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XIX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIX.

Aniela zerwała się z okrzykiem radości.
Zdawało się jej, jakoby z ukazaniem się ukochanego nadzieja i szczęście wstąpiły do domu.
Zapomniawszy chwilowo o formach konwenansu, wybiegła w korytarz na jego spotkanie.
— Ach! przybywaj... przybywaj co prędzej!... — wołała, prowadząc go do salonu. — Twe opóźnienie o śmierć mnie omal przyprawia!
— Byłem na służbie, ukochana moja... — odrzekł Vaudame. — Przeznaczono mnie na jednego z członków komisyi do wypróbowania strzałów nowego systemu. Całe popołudnie spędziliśmy w okolicy Vincennes, tak, iż twoją depeszę odebrałem zaledwie o piątej wieczorem.
— Ach! gdybyś wiedział, ile cierpiałam, oczekując na ciebie...
— Skoro otrzymałem telegram — mówił Vandame — przybiegam bez stracenia chwili. Zkąd jednak owo naglące wezwanie? Zkąd smutek ten na twej twarzy? Co się to dzieje... co zaszło takiego?
— Niebezpieczeństwo nam grozi, mój drogi!... Wielkie poważne niebezpieczeństwo!
— Niestety! — odrzekł porucznik z westchnieniem — nie od dziś ono istnieje. Ukazuje mi się ono codziennie od chwili, w której twój ojciec odmówił mej prośbie.
— Och! — ależ ty nie wiesz... ani domyślasz się tego, co zaszło: — mówiła żywo Aniela. — Przeciwko tamtej przeciwności walczyć można było, lub czekać, uzbroiwszy się w odwagę. Dziś, nie wystarcza już cierpliwość i rezygnacya. Niebezpieczeństwo jest groźnem, naglącem. Działać potrzeba, jeśli mnie kochasz... jeśli mnie nie chcesz utracić...
— Czyli cię kocham? — zawołał Vandame, — a!... możeszże o tem wątpić na chwilę?... Jesteś dla mnie wszystkiem na świecie! Dla pozyskania ciebie, gotów jestem stawić czoło najgroźniejszym przeciwnościom, gotów jestem położyć me życie w ofierze! Powiedz mi jednak, proszę, co się tu stało? Gdzie i przeciw komu walczyć potrzeba?
— Mój ojciec przyjął wspólnika do swych bankowych interesów.
— Rzecz bardzo naturalna. Nic w tem nie widzę dziwnego?
— Przeciwnie, rzecz to bardzo groźna dla nas, znających niezawisły i samowolny charakter mojego ojca. Wspólnik, posiadający prawo rady i kontroli nad wszystkiem, staje się dlań istotą, krępującą go nad wyraz. Jeżeli go przyjął, a raczej, jeżeli uległ tej konieczności, to z przyczyny, iż nie mógł inaczej uczynić. Ach! nie zawiodły mnie w tym razie przeczucia bliskiej katastrofy! Mój ojciec musiał ponieść ogromne straty tak na niepomyślnych spekulacyach, jak i na giełdzie. Zachwiał się w interesach. Przyjął wspólnika dla uchronienia się od bankructwa... ruiny...
— Co ty powiadasz? — zawołał Vandame osłupiały.
— Smutną prawdę... niestety! Tak rzeczy stoją, bądź tego pewnym.
— Gdyby i nawet tak było, to w nowej tej sytuacyi nie widzę dla nas niebezpieczeństwa, ale przeciwnie...
— Jak ty to pojmujesz? dla czego?
— Wuj, odmawiając mi twojej ręki, stawił za powód, iż postanowił nie wydać cię za mąż, aż po twem dojściu do pełnoletności. Rzecz jasna, iż użył twego posagu na prowadzenie różnych spekulacyj, a straciwszy na nich, odsuwał jak najdalej epokę, w której by mu przyszło zdać rachunek ze swej opieki. Dziś nastąpiło zrównoważenie w tym względzie, pieniądze do kas opróżnionych napłynęły, ponieważ niewątpliwie dla tego twój ojciec przybrał wspólnika. Otóż i przyczyna jego odmowy zniknęła, powinniśmy się więc cieszyć z tego, a nie przestraszać.
— Och, milcz... na Boga! — zawołała żywo Aniela.
— Dla czego?
— Ponieważ na to, z czego się cieszysz, zadrżeć powinieneś!
— Nic nie rozumiem.
— Wspólnikiem mojego ojca jest młody człowiek, mający dwadzieścia siedm lat zaledwie.
Vandame cofnął się z obawą.
— Był u nas wczoraj na obiedzie — mówiła panna Verrière — i dziś przybędzie. Nakrycie dla niego ma być codziennie przygotowane, ojciec mnie o tem uprzedził. Nie tłumaczył mi on nic więcej, lecz ja pojmuję, co to wszystko znaczy! Pomiędzy mym ojcem, a tym bogatym kapitalistą, który tak na czasie się zjawił, aby napełnić wypróżnione kasy bankowe, nie chodzi jedynie o współkę pieniężną, istnieje pomiędzy nimi targ innego rodzaju...
— Targ?... — powtórzył Vandame, bledniejąc.
— Tak... Ów młody człowiek jest we mnie zakochanym...
— On?... i śmiał ci to wyznać? — zawołał porucznik, rzuciwszy się z gniewem.
— Nic o tem mi jeszcze nie mówił. Lecz któreż młode dziewczę, jakkolwiekby było naiwnem, nie odgadnie uczucia, jakie wzbudziło, z wyrazu twarzy ze spojrzenia? Tak, on mnie kocha!... jestem tego pewną. Gdym z siostrą Maryą wracała z Marsylii, spotkałyśmy go na drodze żelaznej; towarzyszył nam w podróży; natenczas już coś odgadywałam, będąc jednakże przekonaną, iż nie zobaczę go nigdy więcej, rzuciłam ów szczegół w zapomnienie. Wyobraź więc sobie moje zdumienie i trwogę, gdy nagle przedstawia mi go ojciec, jako swojego wspólnika. O!... bądź przekonanym, Emilu, że moja ręka była głównym punktem, ceną, ustanowioną w tym targu pomiędzy nim, a moim ojcem, i w chwili, gdy o tem mówimy, moje z nim małżeństwo jest już postanowionem. Powtarzam ci, iż materyalnych na to dowodów jeszcze nie posiadam. Ów młody człowiek nic mi dotąd o tem nie mówił, lecz mam moralne, niezbite w tym względzie przekonanie! Tak, mój ojciec sprzedał swą córkę, aby uniknąć bankructwa... ruiny!
— Ależ to byłoby ochydnem, przechodzącem wszelką nikczemność!
— Ochydnem... zapewne, mimo to istnieje. Pojmujesz teraz doniosłość i ważność niebezpieczeństwa. Otóż, dla czego wysłałam depeszę, abyś przybywał. Kocham cię... chcę twoją zostać... Co jednak począć, jeżeli za tydzień, za dwa, albo za miesiąc, ojciec przymusi mnie do zaślubienia tego człowieka?
— Stawić opór, niedozwolić na coś podobnego! — zawołał Vandame.
— Ach, czyliż zdołam! czy znajdę tyle siły?... W bezustannej, codziennej walce, w walce, trwającej przez całe minuty, godziny, czyż nie zostanę złamaną, zwyciężoną?
— Boże, mój Boże! — zawołał Yandame z rozpaczą, ukrywszy twarz w dłoniach.
Aniela wybuchnęła łkaniem.
— Och! jestem nieszczęśliwą, bardzo nieszczęśliwą! — jąkała, łzy ocierając.
Porucznik ujął ją w objęcia, a położywszy na swojej piersi główkę dziewczyny, pocałunkami zmywał łzy, spływające po jej obliczu.
Nagle zabrzmiał dzwonek przy bramie; dziewczę, uwolniwszy się szybko z objęć narzeczonego, pobiegło ku oknu. Zadrżała, ujrzawszy Verrièra z Arnoldem Desvignes, przechodzącemi dziedziniec.
— To on! patrz, patrz!... — wołała z przestrachem.
Vandame zbliżył się ku oknu, i uchyliwszy koronkową fi rankę, spojrzał na nadchodzącego.
Ponurą błyskawicą zaświeciło jego spojrzenie.
— Cóż zatem? — wyszepnął — rozwiązanie tej sprawy jasno się przedstawia. Ów wspólnik nie jest nikczemnikiem zapewne... Wyzwę go na pojedynek. Bić się będziemy... a Bóg o naszych losach rozstrzygnie!...
— Och! nigdy, nigdy. Aby nie to, błagam cię, zaklinam... — wołało dziewczę, ręce składając. — Ten człowiek zabić cię może!
— Czyż to nie lepiej, niż cierpieć, jak cierpię?
— Lecz wspomnij, co ze mną-by się stało natenczas?
— Ufam w sprawiedliwość Bożą — zawołał oficer z uniesieniem. — Ja to go zabiję.
— Uspokój się, zaklinam! — wołała Aniela, jak pochwycona obłędem. — Źle uczyniłam, żem ci powiedziała o tem wszystkiem, teraz to widzę!... Do mojej wielkiej boleści łączy się nowe cierpienie i trwoga. Widziałam cię we śnie ubiegłej nocy... Widziałam bez ruchu leżącego... krwią zbroczonego... To była przestroga, zesłana mi z nieba. — Nie... nie... żadnego wyzwania, żadnej obelgi, żadnego pojedynku, zaklinam!
— Nie wymagaj tego odemnie! — zawołał Vandame. — Ten człowiek chce ukraść mi moje szczęście i ty żądasz, abym ja nie bronił skarbu, który on wydrzeć mi usiłuje? Zastanów się, rozważ, ukochana! Ależ to ja natenczas stałbym się podłym... i słusznie mogłabyś dla mnie uczuwać tylko nienawiść i wzgardę! Ach! myśl o tej walce, powraca mi całą energię — wołał z zapałem — tak... całą odwagę i nadzieję, jakiej mnie pozbawił twój ojciec! Pod naciskiem owej rozmowy pochyliłem głowę... Podniosę ją teraz do walki!
Zaledwie to wymówił Vandame, otwarły się drzwi salonu, a w nich ukazał się Verrière z Arnoldem.
— Emil!... ty tu? — zawołał bankier, marszcząc czoło z niezadowoleniem, Vandame ukłonił się.
— Tak, mój wuju — odrzekł. — Przechodząc, wstąpiłem dla powiadomienia się o zdrowiu mojej kuzynki i twojem.
— Od jak dawna tu jesteś?
— Od kilku minut... tylko co wszedłem.
— Zostaniesz u nas na obiedzie?
— Nie, muszę wracać do Viacennes.
— Jesteś na służbie wieczorem? — zapytała Aniela.
— Nie, moja kuzynko.
— Dlaczegóż więc chcesz odejść? Do prośby mojego ojca ja łączę swoją... Pozostań u nas... Nie odmawiaj. — A wskazawszy gestem na Arnolda Desvignes, dodała: — Sądzę, iż nie przestrasza cię tyle obecność obcego przy naszym rodzinnym stole, byś dla niej chciał nas pozbawiać swego towarzystwa?
— Nic nie przestrasza żołnierza... — odparł Vandame. — Zostaję, gdy życzysz sobie tego, kuzynko.
— Pan Emil Vandame, oficer artyleryi — rzekł Verrière, przedstawiając młodzieńca — jeden z naszych krewnych... Pan Arnold Desvignes... mój wspólnik od wczoraj... — dodał, wskazując na tegoż.
Vandame skinął głową tak lekko, nieznacznie, iż to powitanie miało raczej cechę zuchwałego lekceważenia, niźli grzeczności.
Bankier z Arnoldem dobrze to zauważyli.
Verrière zmarszczył czoło powtórnie.
Desvignes utkwił płonący wzrok w porucznika.
Spojrzenia ich się spotkały.
Z oczu Vandama błyskała nienawiść i wyzwanie. Wzrok Arnolda był spokojnym, Jak siła, której był pewnym, a zimnym, jak ostrze szpady.
Siostra Marya weszła do salonu.
Desvignes powitał ją ukłonem, noszącym cechę głębokiego poszanowania. Zakonnica, spostrzegłszy razem Vandama i Arnolda naprzeciw siebie, dwóch rywali, a tem samem dwóch wrogów, czuła się opanowaną zdumieniem i trwogą.
— Rzecz pewna — myślała — iż bankier musiał ich sobie wzajem przedstawiać. Vandame, dowiedziawszy się przeto, iż jego wuj przybrał wspólnika, nie wiedział jednak, jak wielkie niebezpieczeństwo zagraża jego miłości. Czy Aniela zdołała go o tem powiadomić?... Czyli z tej sytuacyi i z tegoż spotkania nie wyniknie coś strasznego?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.