Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział XVIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XVIII.

Gabinet, do którego La Fougère wprowadził Verrièra wraz z Arnoldem Desvignes, był to obszerny pokój, w którym zmieszane w nieładzie manuskrypta, dzienniki, rysunki kostiumów, wzory dekoracyj i paki różnych papierów doszczętnie go zapełniały.
Dyrektor, podawszy krzesła przybyłym, usiadł przed biurkiem i czekał.
— Pan Verrière — zaczął Desvignes — przedstawił mnie panu jako swojego wspólnika; jestem nim od wczoraj w rzeczy samej. Przyjmując powyższe zobowiązanie, przyjąłem zarazem na siebie połowę interesów banku tak złych, jak i dobrych.
— O! wszystkie one są dobre... — odparł, uśmiechając się, La Fougère.
— Mylisz się pan... — zawołał były sekretarz z Kalkuty. — Pan Verrière, idąc za popędem swego szlachetnego serca niejednokrotnie, bez względu na własne straty pieniężne, starał się komuś wyświadczyć przysługę. Rozpatrzywszy się w bankowych operacyach jego domu, spostrzegłem, że mój wspólnik bywał często oszukiwanym i odtąd postanowiłem wraz z nim walczyć energicznie przeciw wyzyskowi słabości. Między licznemi wekslami znalazłem i pańskie, panie La Fougère.
Od pierwszych słów Arnolda widocznem było zakłopotanie dyiektora, pokryć je wszakże usiłował pozorem dobrego humoru.
— O! — rzekł zmienionym głosem — moje interesa z kochanym Juliuszem są rzeczą najprostszą w świecie! Mamy z sobą rachunki... Jednorazowo otrzymałem od niego trzysta tysięcy franków i powtórnie pięćdziesiąt tysięcy.
— Prócz tego pan Verrière poręczył za panem u pewnego kupca na sześćdziesiąt tysięcy franków.
— Tak... rzeczywiście... Ogół wynosi czterysta dziesięć tysięcy franków, na które dałem mu piśmienne zobowiązania.
— Których pan nie wypełniłeś...
— Krewni pomagać sobie nawzajem powinni.
— Nie ma pokrewieństwa w interesach... A zresztą, ja nie jestem wcale pańskim krewnym.
— Do czegóż to jednak wszystko prowadzi? — pytał La Fougère coraz mocniej zmięszany. — Ułożyliśmy pomiędzy sobą, że wypłacę wzięte ostatnio sto pięćdziesiąt tysięcy franków częściowo, oddając z każdego wieczornego przedstawienia po dwa tysiące pięćset franków.
— Oprócz tego wydałeś pan inne, nieco dawniej...
— Jakie?
Arnold, wyjąwszy z portfelu arkusz stemplowego papieru, rozwinął go, mówiąc:
— Oto jest rewers, mocą którego zobowiązałeś się pan wypłacić w dniu 31-ym maja 1884-go roku w ciągu dni pięciu sumę sto tysięcy franków, przychodzimy więc o tem panu przypomnieć i prosić cię, abyś dotrzymał tego honorowego zobowiązania.
La Fougere zbladł.
— Wszak umówiliśmy się oba z Verrièrem — zawołał — iż to zobowiązanie na dalszy czas odroczonem zostanie...
— Gdzież to jest napisane... proszę mi pokazać? — rzekł obojętnie Desvignes.
— Napisanem to nie jest... lecz...
— Nie ma żadnego lecz — przerwał pierwszy. — Jesteś pan dłużnym... dług akceptujesz... zapłacić trzeba. Jeżeli nie zapłacisz w terminie, to jest w dniu 31-ym maja, ścigać cię będę sądownie, daję ci na to słowo honoru!
— Ależ to szaleństwo!
— Dlaczego... pytam... dlaczego?
— Ponieważ pan tem przyśpieszysz mą upadłość, a i sam obok tego stracisz te dwa tysiące pięćset franków, jakie mógłbyś odebrać z każdego przedstawienia.
— A jeżeli, zamiast oddawać mi po dwa tysiące pięćset franków, przybędzie panu jeszcze długów do dwudziestu tysięcy?
— To niepodobna! Powodzenie sztuki zapewnione... Liczę, iż ona podniesie mi teatr i da pieniądze na spłacenie wszystkich mych długów.
— Tak jak, liczyłeś pan dziś na zażądanie od pana Verrièra nowej pożyczki pięćdziesięciu tysięcy franków na jej przedstawienie.
— Co? on chciał wyłudzić odemnie znów pięćdziesiąt tysięcy franków? — zawołał ojciec Anieli.
— Ale gdzież znowu?... — wyjąknął La Fougère osłupiały, nie mogąc pojąć, zkąd ów nieznajomy był tak dokładnie powiadomionym o jego zamiarach.
— Mój panie... daremno chcieć ukrywać... — rzekł Desvignes. — Rozpoczynasz pan z nami grę niebezpieczną... ale napróżno. Pan Verrière był przez pana oszukiwanym od chwili udzielenia ci pierwszej pożyczki. Na szczęście, ja się znalazłem, ażeby położyć tamę wyzyskiwaniu. Znam wszystkie pańskie manewry i będę się starał je odsłonić. Używałeś pan panny Leony, ażeby za jej pomocą wpływ wywrzeć na mego wspólnika i czerpać dowolnie z jego kasy żelaznej. Jak nazwać, panie, takie rzemiosło, w którem panna Leona, będąc pańską pomocnicą w wydobywaniu od drugich pieniędzy, była zarazem i pańską kochanką?
— Jego kochanką? — zawołał, zrywając się Verrière.
— To fałsz!... fałsz... — jąkał La Fougère.
— Nie! jest to najczystsza prawda, o której wiedzą w całym teatrze, ponieważ pan z tem się nie kryłeś! Podobne pańskie postępowanie nie zasługuje na żadne uwzględnienie z naszej strony. Będziemy przeto korzystali z praw naszych.
— Żądacie więc mojej ruiny... mej śmierci?
— My chcemy jedynie zostać zapłaconymi, aby za głupców nie uchodzić... Teraz więc zostałeś pan powiadomionym. W dniu 31-ym maja masz nam wręczyć sto tysięcy franków... bądź na to przygotowanym.
I nie odpowiadając ani słowa Ma prośby zrozpaczonego La Fougéra, usiłującego ich zatrzymać, Desvignes wyszedł z Verrièrem.
Ten ostatni rzekł w korytarzu do swego wspólnika:
— Otrzymamy sto tysięcy franków...
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewny.
— Kto mu je pożyczy?
— Leona.
— Nie, to nie nastąpi...
— Zobaczysz!
I weszli oba na scenę.
Próba się ukończyła. Leona siedziała z boku na krześle, oczekując na ukazanie się Verrièra. Spostrzegłszy go, podbiegła ku niemu.
— Ukończyłeś już, bankierze, interesa z dyrekcyą — wyrzekła — mogę więc z tobą teraz pomówić.
Verrière, któremu obecność Arnolda dodawała energii, odparł obojętnie:
— Jestem w mym gabinecie codziennie do piątej godziny. Możesz mnie pani tam zastać, jeżeli ci się przybyć podoba.
I chciał wyjść, aktorka jednakże, chwyciwszy go za rękę, przytrzymała w miejscu, wołając:
— A kiedyż porzucisz nareszcie te swoje nieznośne przybrane maniery wielkiego pana?
— Proszę... zastanów się pani... — rzekł Desvignes — mów mniej głośno... mogą cię posłyszeć...
— Kto?
— Pan La Fougère... twój kochanek...
— Nie chodzi tu o La Fougèra — odpowiedziała bezczelnie — lecz o mnie i o pana Verrière... Łączą nas wspólne interesa.
— Chcesz pani powiedzieć, że mamy twe kapitały w swem ręku... Wiem o tem... — odparł Desvignes — jest to suma, wynosząca sto dziewięćdziesiąt tysięcy franków. W ciągu dni czterech oddamy ją pani do jej rozporządzenia. Trzydziestego maja, o godzinie dziewiątej zrana, chciej przybyć do naszej kasy, a wypłaconą ci ona zostanie za pokwitowaniem. Teraz udaj się pani do swego dyrektora, pana La Fougère, potrzebuje on pewno pomówić z panią, poradzić się jej, czyli ma zamknąć swój teatr od dzisiejszego wieczora i zwinąć swój bilans.
I wraz z Verrièrem zwrócił się ku wyjściu.
Ostatnie wyrazy Arnolda ciosem piorunującym uderzyły w Leonę.
— Zamknąć teatr... zwinąć swój bilans... — powtarzała, znalazłszy się samą. — Lecz wtedy nie mogłabym grać mej roli w tej sztuce... roli umyślnie dla mnie napisanej... najwspanialszej roli, jako jaką kiedykolwiek widziano! Nie! to być nie może... to nigdy nie nastąpi. Wolę raczej pożyczyć La Fougèrowi pieniędzy, które odbiorę od Verrièra.
I pobiegła jak szalona korytarzem, wiodącym do gabinetu dyrektora.
— Przed teatrem, na chodniku, zatrzymali się obaj wspólnicy.
— Zdaje mi się, że źle wyjdziemy z tej sprawy... — rzekł Verrière.
Desvignes wzruszył ramionami.
— Miejże ufność we mnie... — zawołał. — Obecne twoje położenie jest znakomitem. Przypuśćmy, że Leona zapłaci swemi pieniędzmi te sto tysięcy franków za La Fougèr’a, pozostanie on jeszcze dłużnym sześćdziesiąt tysięcy u kupca, na którą to sumę poręczyłeś. Ów kupiec odmówi mu prolongaty, ja mu to uczynić rozkażę, by tym sposobem La Fougère nie mógł wystawić nowej sztuki. Sprzedadzą teatr, a wtedy my, będąc głównemi wierzycielami, znajdziemy sposób odzyskania tego, co dziś za przepadłe uważasz. Zresztą ów zysk, czy strata, mniej nas obchodzi.. Rzecz główna, iż La Fougère jest przez nas skrępowanym od stóp do głowy. — Upadłość jego, którą ja zmienię w bankructwo, jest nieuchronną. Po niej nastąpi czarna nędza... kula rewolwerowa, albo Sekwana. I otóż ubędzie nam jeden ze spadkobierców Edmunda Béraud!
Tenże sam dzień dla Anieli Verrière był pełen troski i niepokoju.
Po wysłanej rano depeszy do porucznika Vandame, spodziewała się, że on przybędzie w godzinach, w jakich wiedział, iż można zastać ją samą w pałacu na bulwarze Haussmana.
Szósta wieczorem minęła, a młody oficer nie ukazał się wcale.
Panna Verrière, siedząc w salonie przy oknie wychodzącym na dziedziniec, wyglądała i nasłuchiwała bezprzestanie od strony bramy. Drzwi jednak nie otwierały się, dzwonek nie dźwięczał wcale.
Biedne dziewczę w zadumie opuściło głowę.
— Dla czego nie przychodzi? — zapytywała. — Co się stało, że nie przybiegł natychmiast po odebraniu depeszy?
I tłum ciężkich, smutnych myśli przytłaczać ją zaczął.
Nareszcie dał się słyszeć dźwięk dzwonka. Otwarto drzwi, wychodzące na bulwar; porucznik wszedł na dziedziniec.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.