Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział V
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


V.

— A ileż chce dać ów zacny człowiek? — pytała po czułem, gorącem podziękowaniu.
— Do stu pięćdziesięciu tysięcy franków, w trzech częściach, każda po pięćdziesiąt tysięcy — odrzekł Agostini. — Winienem jednak panią uprzedzić, iż co do tej nowej pożyczki kładzie on pewien warunek.
— Choćby był najuciążliwszym, nakłonię ku niemu Jerzego.
— Uciążliwym nie jest pod względem pieniężnym... Pan Wiliam Scott chce tylko poznać wierzycieli, wobec których wicehrabia przyjął zobowiązania, którym wydał podpisy, oraz chce wiedzieć ogólną cyfrę długów pana de Nervey.
— A! czy on czasem nie ma zamiaru wykupienia wszystkich weksli Jerzego?
— Nic nie wiem... Jestem jedynie tylko jego posłannikiem. Nie mogłażbyś pani otrzymać od pana de Nervey listy jego wierzycieli?
— Trudna to będzie sprawa... — mruknęła Melania. — Jerzy w niektórych razach jest zacięcie upartym.
— Jeśli się uprze, tem gorzej dla niego... Warunek jest postawiony sine qua non, musi poddać się temu lub interes się rozchwieje.
— Otrzymani nazwiska, jakich pan żądasz — rzekła po chwili. — Przyniosę je panu pojutrze. Znam jednego z tych wierzycieli, jest to niejaki Bloch, mieszkający przy ulicy Hanowerskiej, pożyczył on Jerzemu dwadzieścia pięć tysięcy franków.
Włoch, zapisawszy sobie adres i nazwisko w konotatniku, odszedł, polecając Melanii ścisłość w dostarczeniu pomienionej listy.
Przypominają sobie czytelnicy, iż Melania oznaczyła schadzkę w nadchodzący wtorek swojemu kuzynowi, Fryderykowi Bértin. Żadne z nich dwojga o tem nie zapomniało.
Melania pragnęła zabawić się ową przelotną miłostką, jakie od czasu do czasu zaprzątały jej głowę. Fryderyk zaś, jako praktyczny młodzieniec, widział w owym romansie, zawiązanym w Salonie rodzinnym, jedynie cel pieniężny.
Oddawna, jakeśmy to powiedzieli, pragnął on zostać kochankiem jakiej pierwszorzędnej gwiazdy z półświatka. Widział w tem przyszłość dla siebie.
Od piątej wieczorem rozpoczął swą toaletę, która zdawała mu się być najwyższym wyrazem szyku i mody. Krój wszakże jego ubioru, a nadewszystko sposób, w jaki go nosił na sobie, okazywały w nim za pierwszym rzutem oka łotra, hulakę, przebywającego w knajpach i kawiarniach najniższego rzędu.
O siódmej godzinie, z wypomadowanemi włosami, na czoło zaczesanemi à la Capoul, udał się na ulicę des Monceaux przez bulwar de Clichy.
Idąc, spotkał kilka dziewcząt, znanych sobie z balików w Elysée-Montmartre. Zatrzymywały się, rozmawiając z nim zalotnie, Fryderyk jednak tego wieczora traktował je z góry, z miną wielkiego pana. Odpowiadał na ich uśmiechy lekkiem skinieniem głowy, przechodząc dumny jak Artaban.
Melania Gauthier, spodziewając się Lego przybycia, uprzedziła Jerzego, iż będzie na obiedzie u ciotki Ferron i późno wróci do domu.
— Zjedz obiad w klubie — mówiła — a nie strać wiele pieniędzy.
Nadzieja spędzenia wieczoru, a może i całej nocy na grze w karty, przypadła bardzo do gustu wicehrabiemu, który czuł w swoim portfelu sporą jeszcze paczkę banknotów do trzymania banku w bakara. Nie stawił zatem jej projektowi przeszkody.
W południe kochanka wicehrabiego rozkazała kucharce przygotować wykwintny obiad, oraz poleciła przynieść z piwnicy kilka butelek szampana.
Punkt o godzinie siódmej wszedł Fryderyk.
Pokojówka wprowadziła go do salonu.
Olśniony zbytkiem umeblowania, niemniej zdumiony został wspaniałą toaletą Melanii, jako i wykwintnością stołu, obficie winem zastawionego.
Nad szczegółami spotkania dwojga tych ludzi nie będziemy zatrzymywali się dłużej. Byli oni oboje godni siebie wzajem, jak gdyby dla siebie stworzeni. Owóż nie krępowali się konwenansami przy tej pierwszej schadzce.
Fryderyk, wracając do siebie na ulicę Abbesses, chował pugilares banknot tysiącfrankowy, otrzymany od kuzynki na drobne swoje wydatki.
Oboje dosięgnęli szczytu swych ideałów.
Co począć? Jedni szukają ich w pięknych, podniosłych czynach, drudzy wśród błota i poniżenia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Upłynął dzień cały, użyty przez Arnolda Desvignes na zebranie potrzebnych objaśnień; nadeszła chwila, w której postanowił udać się do bankierskiego biura Juliusza Verrière, by tam przedstawić czek na pięćset tysięcy franków, otrzymany od Samuela Rénard za sprzedaż dyamentów, i zażądać nań wypłaty.
Uderzyła jedenasta, gdy były sekretarz z Kalkuty wszedł do tegoż biura, w którym siedziało kilku komisantów przy stołach, pochylonych nad rachunkowemi księgami.
Woźny w szarym, stalowej barwy surducie, ze srebrnemi guzikami, siedział w korytarzu, gotowy do udzielania objaśnień przybyłym.
— Co pan sobie życzysz? — zapytał.
— Pragnę się widzieć z panem Juliuszem Verrière.
— Pan bankier był już w biurze zrana, jak zwykle, a obecnie pojechał do domu na śniadanie.
— Ale powróci?
— Zapewne.
— O której godzinie?
— Pomiędzy pierwszą a drugą... lecz jeżeli pan masz interes do banku, można się udać do którego z urzędników, objaśnią pana w tym razie.
— Chcę zinkasować czek.
— Udaj się więc pan do okienka, oznaczonego drugim numerem, tam pan załatwisz tę sprawę.
Desvignes, podszedłszy w miejsce wskazane, znalazł zamknięte okienko. Zapukał w nie zlekka.
Otwarły się małe, ruchome drzwiczki, a po za niemi ukazała się głowa młodego mężczyzny.
— Przychodzę zinkasować czek — rzekł Arnold.
— Proszę o niego... — odparł urzędnik, a ująwszy podłużny blado-różowy kawałek papieru, spojrzał na podpis, mówiąc:
— Rachunek Samuela Rénard.
Następnie rzucił okiem na cyfrę, szepcąc ze zdumieniem, do którego łączyła się źle utajona trwoga:
— Pięćset tysięcy franków!
I zamknąwszy okienko, poszedł do swoich kolegów, siedzących po nad księgami.
— Czek Samuela Renarda... — rzekł do jednego z nich. — Jak stoi jego rachunek, przeszukaj pan w papierach.
— Ma u nas pięćset osiemdziesiąt tysięcy franków — odrzekł zapytany, przerzuciwszy księgę. — A czek na ile?
— Na pięćset tysięcy.
— Aj! aj! — zawołał pierwszy; — olbrzymia cyfra, do czarta!
— To należy do kasyera... Uprzedzę go o tem.
Tu wszedł do przyległego gabinetu.
— Cóż tam nowego? — zapytał kasyer.
— Czek na okaziciela, z podpisem Renarda, suma do wypłaty pięćset tysięcy franków. Rachunek Samuela Rénard wynosi u nas pięćset osiemdziesiąt tysięcy, czek ten zatem ma swoją zasadę.
Kasyer zerwał się z krzesła.
— Pięćset tysięcy franków! — zawołał — czy podobna?
— Zobacz pan.
Kasyer, ująwszy papier, przekonał się naocznie o prawdzie żądania.
— Pan Verrière — rzekł — wyszedłszy ztąd, miał udać się do banku po kapitały; obecnie nie posiadamy w kasie tak wysokiej sumy do rozporządzenia.
— Co począć więc?
— Czy ów pan Arnold Desvignes sam osobiście tu przybył?
— Tak sądzę... Jest to osobistość o nader wykwintnej powierzchowności.
— Może chce sobie otworzyć bieżący rachunek, jako klijent naszego domu?
— Nie, mówił wyraźnie, iż chce czek zinkasować.
— Być może, iż pan nie zrozumiałeś... Idź, zapytaj go powtórnie.
— A jeśli zażąda wypłaty?
— Proś go pan wtedy, ażeby przybył o godzinie trzeciej dla zinkasowania.
— Ma po raz drugi przychodzić?... A! to może wzbudzić podejrzenia o złym stanie naszego banku...
— Wiem o tem tak dobrze, jak i pan... Ale cóż począć?... Nie z naszej to winy. Wydobądź się pan, jak będziesz mógł najlepiej z tej sprawy, a nadewszystko proszę, nie przysyłaj go do mnie.
Młodzieniec, wyszedłszy z gabinetu, wrócił do swego okienka.
— Jakże, sprawdziłeś pan? — zapytał Desvignes.
— Tak, panie.
— Czek jest w porządku... posiada swą wartość?
— W zupełności.
— Proszę więc o wyliczenie mi pięciuset tysięcy franków, lub wskazanie mi, gdzie się mam udać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.