Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział IV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


IV.

Z ulicy Paon-blanc były sekretarz Mortimera udał się do domów bankierskich Rotszylda, Oppenheima i Herlangera, gdzie odebrał częściową należność na czeki, wystawione przez Rènarda, na resztę kazał sobie otworzyć bieżący rachunek i otrzymał karnety z czekami.
I otóż znalazł się posiadaczem kapitałów, umieszczonych w trzech najznakomitszych domach bankierskich, wynoszących razem dwa miliony pięćset tysięcy franków.
— Pieniądze to naprowadzenie wojny... — wyszepnął, jadąc na ulicę Tivoli.
Kucharka wszystko już w kuchni ustawiła i uporządkowała. Stangret, jej mąż, pobiegł od rana za kupnem konia i powozu. Z magazynu przy ulicy Saint-Lazare przyniesiono meble.
— Wszystko idzie dobrze... — rzekł łotr z zadowoleniem.
Po śniadaniu udał się do notaryusza, gdzie podpisał akt nabycia pałacu i koszta notaryalne zaspokoił.
Dzień miał się ku schyłkowi.
Morderca Edmunda Béraud potrzebował spoczynku dla przygotowania się do wizyty u Verrièra, a raczej do walki, mającej się rozpocząć nazajutrz. Zaraz po obiedzie wrócił do siebie.
Podczas, gdy się działo to wszystko, opowiedziane przez nas w poprzedzających rozdziałach, sąd wraz z prefekturą policyi zajmowały się czynnie prowadzeniem śledztwa w sprawie tajemniczego zniknięcia podróżnego z Hotelu Indyjskiego, którego nazwisko Edmund Béraud znane było jedynie z jego własnoręcznego podpisu na depeszy.
Czyniono wszelkie wysiłki dla rozjaśnienia tajemnicy, ale nadaremnie.
Najzręczniejsi agenci policyjni zostali rozesłanymi w różnych kierunkach kraju, jednak bez skutku, niestety. Nie mogli trafić na ślad zbrodniarzy.
Człowiek, przebrany za komisarza do spraw sądowych, przedstawił się przy ulicy Joubert w towarzystwie również przebranego agenta. Obaj porwali podróżnego i uwieźli go w powozie, zabrali jego bagaże, poleciwszy woźnicy jechać do prefektury, do której, ma się rozumieć, nie pojechali. Oto wszystko, co zbadano.
Żadna ważniejsza poszlaka odkrytą nie została. Nie wiedziano nawet, czy ów powóz miał jaki numer. Żadnych również objaśnień nie otrzymano i na drodze żelaznej.
Zrazu chciano zwołać dla wybadania wszystkich woźniców z całego Paryża, po głębszej jednak rozwadze zaniechano tego. Widocznem było, że i powożący naówczas był wspólnikiem zbrodni.
Błąkano się pośród ciemności, w pełni przypuszczeń, nie mając nawet nadziei, by prędzej lub później natrafić na wątek podobnie zuchwałego występku.
Tegoż samego dnia jednak szczęśliwy wypadek rzucił nieco światła na ową sprawę.
Około drugiej po południu woźny prokuratora rzeczypospolitej wszedł z oznajmieniem, iż reprezentant domu bankowego Rotszylda żąda widzieć się z pomienionym urzędnikiem.
Prokurator przyjął go natychmiast.
— Jakiż powód sprowadza pana do naszego biura? — zapytał, wskazując przybyłemu krzesło obok siebie.
— Przychodzę wskutek zamieszczonego artykułu w dzienniku.
— Artykułu ubliżającego domowi Rotszylda?
Bynajmniej... w całkiem innej sprawie. Trybunał, jak głosi pomieniony artykuł, zajmuje się żywo obecnie zniknięciem pewnej osobistości...
— A! pan mówisz o sprawie przy ulicy Joubert?
— Tak, o zniknięciu podróżnego, Edmunda Béraud, którego jakaś osobistość, przebrana za komisarza, uwiozła z Hotelu Indyjskiego. W dniu dzisiejszym przeczytałem pomieniony artykuł w dzienniku.
— I przynosisz mi pan jakieś wyjaśnienie w tej sprawie?
— Być może... Nazwisko Edmunda Béraud zwróciło moją uwagę, a dlaczego? opowiem panu. Przed dwoma tygodniami przyjmowałem w mym gabinecie osobę tego nazwiska, która przyniosła mi czek, wydany przez dom handlowy Mortimera dla banku francuskiego. Dom Mortimera jest jednym z najznakomitszych w Kalkucie. Osoba ta prosiła mnie, by jej zinkasować ów czek, otwierając bieżący rachunek w naszem biurze kredytowem na sumę, jaką czek przedstawiał.
— Jak wysoką była ta suma?
— Pięćdziesiąt jeden milionów.
— Pięćdziesiąt jeden milionów! — powtórzył prokurator zdumiony.
— Te miliony miały być zinkasowanemi nazajutrz i kredyt miał być właścicielowi otwartym.
— Przypuszczasz więc pan, że właścicielem pomienionego majątku był Edmund Béraud, ten, którego porwano?
— To nie ulega wątpliwości. Najprzód imię i nazwisko jest toż samo, następnie szczegóły, zamieszczone w dzienniku, zgadzają się ściśle co do powierzchowności podróżnego, jakiego właśnie przyjmowałem u siebie i który przybył do Paryża o tej samej godzinie.
— Zatem rzecz jasna, iż tu zbrodnia spełnioną została — rzekł prokurator. — Mordercy sądzili, iż znajdą ów czek przy Edmundzie Béraud, albo też w jego bagażach, jakie wraz z nim porwali.
— Rzecz pewna... Nie otrzymałeś pan wskazówek, kto mógł popełnić tę zbrodnię?
— Dotąd żadnego śladu... Nic... nic odnaleźć nie jesteśmy w stanie! Nie mógłżebyś mi pan jeszcze coś dodać do powyższego ważnego tyle objaśnienia?
— Nic... oprócz drobnego szczegółu, że Edmund Béraud przyjechał z Indyj, jak mi to powiedział, i miał zamiar osiąść w Paryżu, rodzinnem swem mieście.
— A nie wiesz pan czasem, czem zamyślał zajmować się w Paryżu?
— Nie wiem tego.
— Wydałeś mu pan karnet z czekami na swój bank?
— Bynajmniej. Nie mogłem tego uczynić aż przy zinkasowaniu, potrzebowałem się przekonać, czy podpis Mortimera nie jest sfałszowanym. Wydąłem mu tylko pokwitowanie na odbiór pomienionego czeku.
— Kiedyż mu pan zgłosić się kazałeś?
— W ciągu dwóch, lub trzech dni i odtąd to właśnie, ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, ów Edmund Béraud nie ukazał się więcej.
— Nie mógłżebyś pan zażądać jakich objaśnień co do pomienionego czeku z Kalkuty od bankiera Mortimera?
— Zmarł on przed miesiącem prawie.
— Ha! otóż okoliczność, która nam staje zaporą w tej sprawie. Mortimer bowiem znać musiał swojego klijenta i mógłby nam ważnych dostarczyć objaśnień. Dowiedzielibyśmy się, kto mógł tak szczegółowo i ściśle wiedzieć o dniu i godzinie przybycia Edmunda Béraud do Paryża. Zapewne to ludzie z Kalkuty... ktoś z biura bankowego Mortimera. Cios naprzód był przez nich przygotowanym, wykonawszy go, zniknęli. Kto oni są? Gdzie ich szukać... odnaleźć? Obecnie mogą być zdała od Francyi... Lecz pozwól pan, że ci uczynię jeszcze jedno zapytanie...
— Mów pan, proszę...
— Czy sądzisz pan, że Edmund Béraud, oprócz pomienionego czeku, miał przy sobie i inne walory pieniężne?
— Musiał je mieć... Człowiek tak bogaty nie pozostałby bez gotówki na swe osobiste wydatki. Zresztą nic łatwiejszego, jak nam to sprawdzić. Dom Mortimera w Kalkucie, pomimo zgonu nieodżałowanego zwierzchnika, przyśle nam szczegółowe wyjaśnienia o kapitałach, wypłaconych panu Béraud w dniu jego wyjazdu.
— Któż został spadkobiercą Mortimera?
— Młody człowiek, jego siostrzeniec.
— Myślę dziś zaraz depeszę.
— A teraz pozwól, panie prokuratorze — wyrzekł przybyły — iż ja z mej strony poważę się zadać jedno jeszcze zapytanie.
— Jestem na pańskie rozkazy.
— Mamy w naszej kasie pięćdziesiąt jeden milionów, przygotowanych dla Edmunda Béraud, obecnie znikłego bez śladu. Co mamy robić z temi pieniędzmi?
— Zachować je, dopóki nie rozświetli sia ta sprawa i dopóki nie zgłoszą się prawni sukcesorowi© Edmunda Béraud, jeżeli śmierć jego wykrytą zostanie. Nie mam, zdaje się, potrzeby, nadmieniać panu o natychmiastowem przyaresztowaniu kogokolwiekbądź, ktoby pojawił się w pańskiem biurze z żądaniem odbioru tej sumy.
— Wydam natychmiast w tym względzie odpowiednie rozkazy. Wyrzekłeś pan przed chwilą jeden wyraz, panie prokuratorze, który szczególnie zwrócił moją uwagę.
— Cóż takiego... jakiż to wyraz?
— Powiedziałeś pan: „sukcesorowie.“ Edmund Béraud musiał mieć rodzinę w Paryżu, skoro chciał się tu osiedlić. Kto wie, czy sprawcy zbrodni, jeżeli takowa spełnioną została, nie byli jego krewnymi, chcącymi tym sposobem przyśpieszyć schwytanie sukcesji? Jak pan sądzisz... czy nie należałoby wyszukać członków tej rodziny i zawezwać ich dla wybadania?
— Dla wybadania?... nie! jak na teraz przynajmniej — odrzekł prokurator. — Rozciągnąć nad niemi wypadnie tylko ścisły nadzór... co uczynimy bezzwłocznie, skoro ich odszukamy.
Po zamienieniu jeszcze słów kilku obaj mężczyźni rozeszli się i podczas, gdy reprezentant domu Rotszylda jechać na ulicę Lafitte, prokurator rzeczypospolitej zawezwał do siebie sędziego śledczego, któremu sprawa z Hotelu Indyjskiego poruczoną została, oraz naczelnika policyi, i długą miał z nimi naradę.

Agostini, zajmując się zebraniem żądanych objaśnień przez Arnolda Desvignes, tak o Jerzym de Nervey, jako i o krewnych Edmunda Béraud, znalazł chwilę czasu, aby się udać do Melanii Gauthier, jak to jej przyrzekł.
Młoda kobieta z radością pośpieszyła na jego przyjęcie, lwia część albowiem z łupu czterdziestu dziewięciu tysięcy franków przeszła do jej kieszeni.
— Jakże się udała pańska negocyacya? — zapytała z uśmiechem.
— Pomyślniej, niźli się spodziewałem...
— Ach! pozwól... niechże cię uściskam za tę dobrą nowinę! — zawołała promieniejąca i rzuciła się, jak szalona, na szyję starego włocha, okrywając go pocałunkami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.