Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom III-ci/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom III-ci
Część druga
Rozdział VI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


VI.

— Racz pan wybaczyć... — jąkał młody finansista z widocznem zakłopotaniem. — Zachodzi tu pewna, nieprzewidziana całkiem okoliczność... Pan Verrière pojechał do banku, po odebranie kapitałów. Prosimy więc, abyś pan raczył powtórnie dziś przybyć o godzinie trzeciej dla zinkasowania czeku.
Desvignes był przygotowanym na podobną odpowiedź, nawet jej oczekiwał, mimo to, podniósł głos, wołając:
— A to mi się podoba... trudzić kogoś powtórnie! — Pan Verrière, posiadając kapitały swych klientów, rozporządzać niemi nie może w razie potrzeby?... Doprawdy, to śmieszne!
— Nic spodziewaliśmy się, ażeby nam przyszło dziś uskuteczniać taką wypłatę... Pan Rénard nie powiadomił nas o tem...
— Bo nie należało mu o tem powiadamiać... Kapitały winny być zawsze w rezerwie... Szczególny to zaiste jakiś dom bankierski!... Zwróć mi pan mój czek, uprzedzę pana Samuela Rénard, w jaki sposób jego podpis został przyjętym . Jednocześnie jakiś głos suchy i ostry zabrzmiał po za Arnoldem:
— O co wam chodzi, panowie?... zkąd i dlaczego ta sprzeczka?
Desvignes, obróciwszy się, ujrzał przed sobą bankiera, nie chcąc jednakże okazać, iż go zna, odrzekł:
— Przed otrzymaniem mojej odpowiedzi, racz mi pan powiedzieć, kto jesteś?
— Jestem Juliusz Verrière.
— A! w samą porę więc pan przybywasz...
— Dlaczego?
— Ażeby wydać rozkaz do wypłacenia mi...
— Jakto... odmawiają panu wypłaty?
— Tak... każąc mi czekać na pański powrót z banku z kapitałami... Otóż powróciłeś pan... płać teraz.
Verrière bladł i czerwieniał naprzemiany.
— Na jaką sumę czek został wydany? — pytał zmienionym głosem.
— Na pięćset tysięcy franków.
Bankier zachwiał się; usiłując wszelako zwalczyć cios straszny, jaki weń tak nagle uderzył, wyjąknął zcicha:
— Racz pan pójść ze mną do mego gabinetu...
Desvignes, odgrywając dalej swą rolę, odrzekł zuchwale:
— W jakim celu mam iść do pańskiego gabinetu?
— Chcę panu złożyć niektóre wyjaśnienia...
— Ależ ja nie życzę sobie słuchać ich wcale!... Potrzebuję nie pańskich wyjaśnień, ale pieniędzy.
— Proszę, uspokój się pań... będziesz zapłaconym... — rzekł Verrière drżącym głosem. — Wszakże przedtem zechciej pójść ze mną.
— Ha! skoro pan tego żądasz koniecznie... idę! — odparł były sekretarz Mortimera. I wyszli oba.
Bankier otworzył drzwi gabinetu, a wpuściwszy przed sobą Arnolda, zamknął następnie takowe.
Położywszy na stole kapelusz, odwrócił się blady, z zatrwożonem spojrzeniem, drżącemi nerwowo ustami.
— Panie... — rzekł do swego wierzyciela — pragnę pomówić z tobą otwarcie... Jeżeli będziesz dziś wymagał wypłacenia sumy, wyrażonej na czeku, jestem zgubiony! Pozostanie mi wtedy rozsadzić sobie czaszkę wystrzałem z rewolweru!
— To, co pan mówisz, nie jest dla mnie nowością — odparł zimno Desvignes. — Naprzód już o tem wiedziałem, idąc tu do pana.
Verrière cofnął się osłupiały.
— Pan wiedziałeś?... — wyjąknął. — O czem pan wiedziałeś?
— O pańskiej ruinie.
— Lecz... — zaczął Verrière.
— O! nie przerywaj mi pan... Wiedziałem, że gdyby ci przyszło wypłacić mi na ów czek pięćset tysięcy franków, musiałbyś je wziąść z resztek pozostałego miliona posagu swej córki, której jesteś opiekunem, a razem administratorem majątku.
Bankier, do najwyższego stopnia wystraszony, cofnął się powtórnie.
— Znam w najdrobniejszych szczegółach opłakane pańskie interesa — mówił Arnold dalej; — wszystkie te spekulacye, w jakich nierozważnie zatopiłeś nietylko swe własne kapitały, ale i depozyta swych klijentów, bez otrzymania od nich na to upoważnień. Kopalnia marmurów w Belgii, towarzystwo nadbrzeżnej żeglugi, utrzymywanie teatru Fantazyj i wiele innych tego rodzaju, które za długo byłoby wymieniać, pochłonęły wszystko. Wiem, że pan protegujesz pewną Wenus sztuk czarodziejskich, pannę Leonę; wiem, że grasz na giełdzie i w bakara z rożnem szczęściem; że wyrzucasz pieniądze oknami, przez drzwi nie wprowadzając ich wcale. Wiem wreszcie i cyfrę twego deficytu... znam głębokości, wyżłobione twojemi szaleństwami... Jeśli nie zostaniesz nagle ocalonym jakimś niespodziewanym wypadkiem, a raczej cudem, zguba cię czeka! Miałeś słuszność, panie Verrière, mówiąc przed chwilą, że jeśli będę nalegał o wypłatę czeku, pozostanie ci w skroń sobie palnąć z rewolweru, aby uniknąć stawienia się przed sądem pod zarzutem bankructwa.
Verrière upadł na krzesło bezwładnie. Oblicze jego pokryła trupia bladość, zmienione rysy twarzy dawały mu pozór konającego. Po kilku miutach zupełnego obezwładnienia podniósł się, szepcąc przerywanym głosem:
— Cóżem ci, panie, uczynił, że pragniesz mej zguby?
— Kto panu mówił, że ja jej pragnę, rzekł Desvignes.
— Twoje zachowanie się... twe słowa... przedstawienie tego czeku... który wiedziałeś, że dziś zapłaconym być nie może...
— Ja chciałem pana tylko przekonać, że tak obecna twa egzystencya, jako i całe twe położenie nie są dla mnie tajemnicą, i że tym sposobem zostajesz w najściślejszej odemnie zależności.
— Jakiż masz pan cel w przekonywaniu mnie o tem?
— Cel nader ważny... potrzebuję z pańskiej strony absolutnego, bezwzględnego posłuszeństwa.
— Słyszę... lecz nic dotąd jeszcze nie rozumiem.
— Zaraz pan pojmiesz, zrozumiesz. Usiądź pan, proszę, panie Verrière. Mam panu pewną historyę do opowiedzenia. Nie obawiaj się... nie potrwa to długo... Wiele ci czasu nie zabierze.
Bankier z osłupieniem i wzrastającą obawą patrzył w tego nieznajomego, który go w tak dziwny sposób skrępował, a ukazawszy mu jasno, iż mógł go zgubić, chciał mu przyjść następnie z pomocą.
Drżący, pognębiony, pod wpływem woli tego człowieka upadł na krzesło.
— Przyjdź pan do przytomności... — rzekł Arnold, siadając obok niego; — będziesz bowiem potrzebował całego spokoju, całej bystrości umysłu, aby rozważyć to, co ci powiem. Jestżeś w stanie wysłuchać mnie teraz?
— Tak... — odparł Verrière, raczej skinieniem, niż głosem, zapytując jednocześnie sam siebie: — Kto jest ten człowiek... czego on chce odemnie?
— Przyznajesz więc pan — mówił Arnold dalej — iż wszystko to, co mówiłem przed chwilą, jest prawdą. Stoisz wobec nieuchronnego bankructwa...
— Rzeczywiście... majątek mój jest mocno zachwianym...
— Może się znajdzie jaki sposób na podtrzymanie go. Właśnie chcę o tem pomówić z panem spokojnie. Przypatrz mi się pan dobrze... Czyliż mnie nie poznajesz?
— Nie — odrzekł Verrière, utkwiwszy wzrok w mówiącego. — A jednak zdaje mi się, jakobym pana gdzieś widział.
— Tak... widniałeś mnie pan raz jeden.
— Kiedy?
— W dniu, w którym pańska córka wracała z Marsylii wraz ze swą kuzynką, siostrą Maryą. Pan przyjechałeś po nie swem lando. Podróżując wraz z niemi, wychodziłem natenczas wialnie ze stacyi. Jakże... przypominasz pan sobie?
— Tak... przypominam.
— Ach! panna Aniela jest czarującą!... — zawołał Desvignes z uniesieniem. — Później nieco pomówimy o niej... A teraz, panie Verrière, zbierz pan, proszę, całą uwagę.
— Zebrałem ją już... mów pan...
— Przed dwudziestu trzema laty zaślubiłeś pan młodą wdowę, swoją kuzynkę, nazwiskiem Béraud...
— Tak... — odrzekł bankier, kompletnie oszołomiony tak szczegółuwemi wiadomościami mówiącego co do swej osoby.
— Byłeś pan naówczas starszym komisantem u bankiera, z nader piękną pensyą; miałeś złożone oszczędności. Żona przyniosła panu milion w posagu. Był to początek wspaniałej fortuny, jaką zbudowawszy, pozwoliłeś jej się następnie rozpaść w ruinę. Znałeś pan brata swej żony?
— Którego? było ich kilku... Rodzina ta jest bardzo liczną.
— Mówię o Edmundzie Béraud.
— O tym, który był wychowańcem szkoły górniczej?
— Właśnie...
— On już dawno nie żyje.
— Zkąd pan wiesz o tem? — zapytał Desvignes spokojnie.
— Dowodów wprawdzie na to nie posiadani, cała rodzina jednak tak sądzi.
— Dlaczego?
— Ponieważ opuścił Francyę przed trzydziestu pięciu laty, nie wiedząc, gdzie i dokąd się udaje, a od owego czasu nie dawał o sobie żadnej wiadomości.
— Ja panu udzielić o nim mogę takową.
— Pan... wiadomość o Edmundzie Béraud?
— Tak.
— Wiesz pan więc, dokąd udał się z Francyi?
— Pojechał do Indyj.
— W jakim celu... co go tam pociągało?
— Idea. Pragnął spożytkować nabytą naukę w szkole górniczej na poszukiwaniu drogich kamieni. Myśl ta była dobrą. Odkrył niesłychane bogactwa, kopalnię dyamentów...
— Ach! — zawołał Verrière, z błyskawicą chciwości w bladem, przygasłem dotąd spojrzeniu.
— Po kilku latach pracy stał się posiadaczem sumy trzech milionów.
— Trzech milionów! — powtórzył bankier z uniesieniem.
— Drobnostka to jeszcze... nie poprzestał na tem. Przybywszy do Ceylonu, postarał się o koncesyę na połów pereł. To było dla niego źródłem największego bogactwa, obok czego prowadził dalej eksploatacyę kopalni dyamentów. I otóż po latach piętnastu majątek Edmunda Béraud z trzech milionów doszedł do cyfry piętnastu.
Verrière wzniósł rękę w górę, wołając gorączkowo.
— Piętnaście milionów!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.