Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XXXI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXXI.

Melania Gauthier z Jerzym de Nervey wsiadła do powozu, jakim przyjechała zrana na zaślubiny.
Pan de Nervey, po wypiciu, mimo zakazu doktora, większej ilości kieliszków szampana i wypaleniu kilku cygar, kaszlał zapamiętale.
— Kiedyż się uciszysz do licha? — zawołała Melania. — Twój kaszel drażni mi nerwy.
— Nini... moja Nini... jąkał wicehrabia... Czyż moja w tem wina?
— Tak... twoja wina... wyłącznie twoja! Przy tak zniszczonem zdrowiu, pija się tylko tran rybi, nie wino!
— Nini... nie dokuczaj mi... nie bądź złośliwą!... Skoro nieco odpocznę, wszystko przeminie.
— Nie... nie będziesz wypoczywał, lecz słuchać mnie będziesz... Masz przy sobie pieniądze?
Wicehrabia drgnął na te słowa, kaszel mu ustał na kilka minut.
— Pieniądze... — powtórzył chrypliwym głosem; — wiesz, że ich nie mam, ani przy sobie, ani u siebie. Mówiłem ci onegdaj, że matka odmówiła mi stanowczo udzielenia zaliczki na moją pensyę. O! mama jest bardzo upartą! Skoro wyrzecze: „Nie!“ to nie. Nie ma na nią wtedy sposobu. Czekać potrzeba... Gdybyś jednakże w obecnej chwili potrzebowała kilku luidorów...
— Co mi po kilku luidorach? Ja potrzebuję kilku tysięcy franków.
Nowy atak kaszlu przerwał rozpoczętą rozmowę.
— Kilku tysięcy franków? — wyjąknął wicehrabia po przeminięciu kaszlu. Zkądże ci je wezmę?
— To mnie nie obchodzi... Potrzebuję ich na pojutrze... Inaczej będę ściganą sądownie.
— Przez kogo?
— Przez wynajmującego powozy... przez szwaczkę...
— Dozwól im się ścigać... zapozwać...
— Pochwycą mnie...
— Niechaj pochwycą.
— Sprzedadzą mi wszystko...
— Niechaj sprzedadzą!
— Cóż potem będzie? — Potem... Przez ten czas wynajdę pieniądze i kupię ci nowe umeblowanie, piękniejsze od poprzedniego.
— Nie mnie mów o tem... Wszystko to są słowa, na wiatr rzucone. Nie chcę być ani ściganą, ani schwytaną, ani zlicytowaną. Ja chcę mieć cztery tysiące franków i dostać je muszę, rozumiesz?
— Rozumiem... co jednak począć, gdy mama odmawia?
— Mama i mama! — zawołała niecierpliwie Melania. — Wiecznie żyć ona nie będzie, a po jej śmierci ty jeden jesteś tylko spadkobiercą.
— No tak... — rzekł nędznik. — Paki biletów bankowych, akcye, obligacye, wszystko to stanie się naszą własnością. Zapłacę me długi... wszystkie me długi i twoje! Będziemy prowadzili życie, co się zowie!
— Tak... jeśli tego doczekasz i swojej matki tam nie uprzedzisz!
— Nini! nie gadaj głupstw!... Wiesz, że mnie to gniewa, irytuje. Zresztą w tem nie ma najmniejszego sensu. Czuje się silnym, jak Herkules. Jestem zbudowanym na stuletniego człowieka... ja wszystkich przeżyję...
Nowy atak kaszlu, pochwyciwszy Nerweya, wstrząsał nim, jak wicher krzewiną.
— Rzecz jasna... — odparła Melania — póki będziesz mógł, żyć będziesz; żyj sobie zresztą i dłużej; obecnie inne myśli zaprzątają mi głowę. Potrzebuję czterech tysięcy franków, jeżeli mi ich nie dostarczysz, narobię ci kłopotu, zobaczysz!
— Nie, nie wierzę temu!
— Jakto? sądzisz wuęc, że ja cię kocham dla twej powabnej powierzchowności? Chcesz, abym z tobą jeździła w pięknych, modnych toaletach, a odmawiasz zapłacenia rachunków w magazynie? Pożyczasz dla siebie pieniądze, idąc do klubu grać w karty, pożycz i dla mnie, inaczej, skończone na zawsze pomiędzy nami!...
— Długi moje dochodzą już do trzechset tysięcy franków...
— Niechaj dojdą do czterechset... Przynieś mi z tego pięćdziesiąt tysięcy.
— Mówiłeś przed chwilą o czterech tysiącach? — zawołał z przestrachem wicehrabia.
— Cztery tysiące na początek, a resztę później... A nie odkładaj tego... nie odwlekaj... Inaczej zastaniesz drzwi przed sobą zamknięte.
— Lecz cóż ja zrobię, zastanów się!... Lichwiarze już pożyczać mi nie chcą.
— Ja ci nastręczę kapitalistę.
— Ha! jeśli znajdziesz takiego...
— Jutro jedziemy doń razem. Gdyby nie miał u siebie do rozporządzenia tej sumy, postara się nam o takową... Lecz w takim razie będzie to nieco drożej kosztowało.
Jerzy de Nervey westchnął zcicha.
— Pijawki te... — mówiła dalej Melania — umieją dobre korzyści ciągnąć ze swych kapitałów. Co począć jednak? Nie podobna żyć powietrzem i nie ubierać się wcale. A może znalazłby się inny sposób, mniej ryzykowny, do wydobycia nas z kłopotu — dodała po chwili zamyślenia.
— Jaki? — zapytał żywo de Nervey.
— Gdybyś się ożenił...
— Co za myśl!...
— Przy ożenieniu matka wypłaciłaby ci twą sumę w całkowitości...
— Wierzyciele by ją zabrali.
— Matka spostrzegłszy, że chcesz los swój ustalić, zamyślasz żyć odtąd poważnie, oddałaby ci może cały majątek, z wyłączeniem dla siebie dożywotniej renty... Spłaciwszy natenczas swe długi, byłbyś jeszcze bogatym.
— Chcąc się ożenić, trzeba mieć jakąś wybraną przez się kobietę... Znasz jaką, któraby...
— Do licha! pytasz mnie o to... Wszak ja... Masz mnie gotową.
Wciśnięty w głąb powozu Jerzy, spojrzał na swą kochankę z obawą.
— Czy ona to mówi na seryo? — pomyślał.
— Zdaje mi się, że potrafiłabym odpowiednio nosić tytuł wicehrabiny... — mówiła dalej Melania. — No, jakże ci się to zdaje?
— Dziwne projekta snują ci się po głowie... — rzekł Nervey.
— Nie chciałbyś się więc ze mną ożenić?
— Nie mówię tego bynajmniej... Co do mnie byłbym gotów... lecz moja matka... Och! onaby nigdy nie zezwoliła na podobne małżeństwo!
— Poślesz jej urzędowe zawiadomienie...
— Na nic się nie przyda... Wydziedziczy mnie w takim razie, a po zaślubinach zostaniemy bez grosza... I cóż natenczas poczniemy?
— O! w takich okolicznościach nie... nigdy!... — zawołała.
Powóz zatrzymał się przed domem.
— Wysiądziesz? — zapytała Melania.
— Nie, kaszel mnie dręczy... mam migrenę, do domu pojadę.
— Jak chcesz... Nie zapominaj, że jutro mamy być u tego kapitalisty, od którego pożyczysz dla mnie pieniędzy... Przyjedź do mnie o drugiej w południe.
— Dobrze... przybędę.
— Dobranoc! — rzekła, wysiadając.
I podczas, gdy powóz odwoził wicehrabiego na ulicę Miromesnil, weszła do swego mieszkania.
— Szczątki jego majątku muszą do mnie należeć... — mówiła. — Zaledwie kilka miesięcy do życia mu pozostaje. Trzeba korzystać, nie odwlekając, i starać się, ażeby to dziedzictwo przeszło w moje ręce.

W Salonie rodzinnym w Saint-Mandé po odjeździe ślubnego orszaku służba zajęła się uprzątaniem i oczyszczaniem.
Rozeszli się. dopiero o drugiej po północy, z wyjątkiem Arnolda Desvignes, a raczej Dezyderyusza, który pozostał dla zdania rachunku gospodarzowi zakładu.
— Nie opóźniaj się jutro... przybywaj zrana — mówił restaurator. — Mam zamówione dwa wielkie śniadania, każde na dwadzieścia osób, i trzy obiady po cztery nakrycia.
Desyignes, dowiedziawszy się o tem, co wiedzieć pragnął, nie myślał nadal prowadzić lokajskiego rzemiosła, nie mogąc jednak wprost odmówić gospodarzowi, obiecał, że przybędzie nazajutrz.
— Gdybyś tu zechciał przenocować — mówił restaurator — miałbym gotowe łóżko dla ciebie.
— Wdzięcznym za pańską grzeczność... lecz wolę wrócić do domu. Potrzebuję na dzień jutrzejszy zmienić bieliznę i ubranie.
— To prawda... Gdzie mieszkasz?
— Na bulwarze Woltera, nr. 84.
— Niezbyt daleko... Pamiętajże się jutro nie opóźnić.
Znalazłszy się na ulicy, były sekretarz Mortimera zdjął kapelusz i chłodził płonącą głowę na świeżem, nocnem powietrzu.
— Ach! — zawołał, oddychając pełnemi płucami — dzień dyablo był ciężkim! Zdaje mi się jednak, że wszystko pójdzie dobrze.
Wszedłszy do swego mieszkania, padł na łóżko i zasnął snem ołowianym, nie obudziwszy się, aż nazajutrz o dziewiątej zrana.
Zerwał się spiesznie.
Mimo, iż to była niedziela, miał wiele do załatwienia dnia tego.
Przedewszystkiem pragnął conajrychlej opuścić dotychczasowy swój lokal i przenieść się na ulicę Tivoli. Meble, kupione do pawilonu, niedostatecznemi się okazały dla obecnego obszernego mieszkania, potrzeba było nowe sprowadzić. Prócz tego, należało mu jaknajprędzej widzieć się z Will Scottem i Trilbym i zapytać ich o wyjaśnienia co do Misticota. Wreszcie miał pójść do włocha Agostini, na ulicę Paon-blanc.
Cały więc dzień miał ząjętym.
Ubierał się, przemyśliwając, jaki dać pozór opuszczeniu obecnego lokalu?
— Szukać pozoru? Na co? — zawołał — dlaczego? Wyprowadzić się ztąd byłoby to szaleństwem! Mieszkanie to daje mi nader bezpieczne schronienie. W razie potrzeby stać się może dla mnie ucieczką... Zatrzymuję je nadal... zatrzymuję!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.