Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XXX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXX.

Córka bankiera mówiła dalej:
— Niesłusznie, być może, kuzynie, mięszam się w to, co do mnie nie należy... i wykraczam nawet w pewrnym względzie przeciw konwenansom towarzyskim. Mam jednak ważny powód na swoje usprawiedliwienie... Wiesz, ile kocham Joannę... tę tak łagodną, tak dobrą, tyle pracowitą istotę... Wiesz, jak zarówno kocham i małą Linę, której chrzestną matką zostaćbym pragnęła... Nieszczęściem, w obecnych okolicznościach było to dotąd niemożebnem, ty wiesz, kuzynie, dlaczego... Ten powód upoważnia mnie do pomówienia z tobą otwarcie. Dlaczego stawiać dłużej Joannę i siebie w fałszywej pozycyi, na stanowisku niegodnem uczciwych ludzi? Byliście obecnymi oboje na zaślubinach Wiktoryny z Eugeniuszem, czemuż nie pójść za ich przykładem?
— Chcesz więc, kuzynko, bym się ożenił? — odrzekł Paweł Béraud z ironicznym uśmiechem.
— Tak! spełniłbyś tym sposobem obowiązek względem Joanny, względem małej Liny...
— Ten obowiązek już spełniłem... uznaję Linę za moją córkę...
— To nie wystarcza... Nie kazałeś dotąd nawet ochrzcić tego biednego maleństwa.
— Dość na to czasu... Skoro podrośnie, niech sama sobie religię wybiera. Co do mnie, nie wierzę tak w to, jak i w małżeństwo nie wierzę.
Aniela cofnęła się nagle.
— Żartujesz, kuzynie...
— Nie! mówię prawdę, z całą szczerością ci to powiadam.
— Lecz jeśli nie uznajesz zasady małżeństwa, w cóż zatem wierzysz?
— W związek taki, jak mój z Joanną... wiele rzeczy w świecie się zmienia... iść za postępem należy. Lecz otóż — dodał — przybyliśmy pomimowolnie do kwestyi niewłaściwej dla rozpatrywania młodej pannie, jaką ty jesteś, kuzynko... Dajmy więc temu pokój... zrozumiećbyś mnie nie zdołała.
— Przeciwnie... rozumiem cię dobrze... — odparła Aniela — rozumiem, że dla obu tych biednych istot, Joanny i Liny, przygotowujesz przyszłość bolesną!
— Dlaczego? wolną wolę we wszystkiemim pozostawiam. Lecz proszę, nie mówmy o tem już więcej... Nie tykajmy tego przedmiotu, w którym mych zasad na włos nie zmienię... Jestem pod tym względem twardym, jak skała! Lecz czy to Joanna prosiła cię, kuzynko, o to wstawiennictwo za sobą?
— Bynajmniej! ta biedna kobieta ani się nawet domyśla, że o tem mówię...
— Wierzę! ponieważ zna moje zasady.
— Lecz twoje zasady kuzynie, jest to negacya wszystkiemu...
— Tak... wszystkiemu temu, co dotyczy starego świata i jego spleśniałych przesądów! Nie zapieram się tego...
— Zatem... nic nie zdoła przełamać twojego oporu... przemówić do twego serca?...
— Nie... ponieważ ów opór, jak go nazywasz, kuzynko, polega na osobistych moich przekonaniach, a te przekonania niewzruszonemi są u mnie jak granit!
— Och! biedna Joanna... nieszczęśliwa Lina: — zawołała panna Verrière, wysuwając rękę z pod ramienia Pawła Béraud.
— Dlaczego nieszczęśliwy? Zkąd i czemu je żałować?... Posiadają najwyższe dobro, wolna wolę rozporządzania sobą w każdej chwili. Od Joanny nic wzamian nie żądam... nawet posłuszeństwa; może czynić, co jej się tylko podoba... może mnie opuścić dziś nawet, jeśli się nie czuj# szczęśliwą. Wszakże to lepsze, sądzę, niżli okowy małżeństwa?
Słysząc to, Aniela straciła wszelką nadzieję wpływu na tego człowieka.
Nikczemny ów samolub okazał się cynikiem w najwyższym stopniu, jakim był rzeczywiście.
Nie istniała w nim jedna najdrobniejsza fibra uczuć ludzkich, którą poruszyćby można było.
Panna Verrière w milczeniu wracała obok Pawia Béraud drogą ku trawnikowi, na którym siedzieli godownicy.
Joanna zdała śledziła wtokiem swą protektorkę i jej towarzysza w ich krótkiej przechadzce, a podczas, gdy zatrzymawszy się, rozmawiali z sobą oboje, serce biednej kobiety uderzało gwałtowną trwogą i niepokojem. Skoro nadeszli i spostrzegła wyraz głębokiego smutku na twarzy panny Verrière, odgadła wszystko. Ciężka nią boleść owładnęła.
Korzystając z chwili, gdy Béraud oddalił się nieco, zapytała zcicha:
— Odmówił twym przedstawieniom, kuzynko... nieprawdaż?
Aniela odpowiedziała westchnieniem.
Nieszczęśliwa kobieta opuściła głowę i dwie łzy spłynęły na jej policzki.
Podczas, gdy się to działo, Melania Gauthier z Fryderykiem Bertin oddalili się od zebranych, idąc w stronę sosnowego lasku, przy brzegu którego usiedli na stojącej tamże ławeczce.
— Do pioruna! — zawołał Fryderyk — możesz się pochwalić, kuzynko, jesteś prześliczną dziewczyną!
— Szczerze to mówisz? — pytała Melania z zalotnym uśmiechem.
— Przysięgam! nie zdarzyło mi się spotkać piękniejszej! A wiele ładnych dziewcząt widziałem w mem życiu. Gdy rzucisz spojrzenie, kuzynko z pod czarnych swych źrenic, krew w żyłach płonie!
— Doprawdy?... tyle więc mój wzrok jest niebezpiecznym? — pytała Melania, obrzucając go spojrzeniem.
— Strzeż się... bo spłonę! — wołał, śmiejąc się głośno; — trzeba będzie przywołać pompierów.
To mówiąc, pochwycił ręce dziewczyny, okrywając je pocałunkami.
— Ależ w ten sposób ognia nie ugasisz... — odrzekła ze śmiechem Melania. — Daj pokój, Fryderyku — dodała — mówmy poważnie.
— Poważnie... ha! łatwo to mówić... — zawołał z głębokiem westchnieniem. — Twój kuzyn... ten wicehrabia de Nervey... zdusiłbym go w mem ręku!
— Zostaw go w spokoju... — odrzekła smutnie Melania. — Nie po różach stąpamy w tem życiu...
— Rozumiem to, rozumiem... — zawołał młody próżniak — posiada on pieniądze... ale nie zawsze pieniądze wystarczają sercu.
— Sercu... ja go już nie mam, niestety!
— Och! ty kłamczyni... — zawołał, rzucając się ku niej z uściskiem.
— Odejdź... odejdź... — wołała, odsuwając go od siebie. — Ktoś nadejść... zobaczyć nas może...
— Dobrze... odejdę! — rzekł — lecz wprzód wysłuchać mnie musisz... Kocham cię na śmierć i życie!
— I nie zdradzisz mnie nigdy? — szepnęła zcicha Melania.
— Nigdy... przysięgam!
— Chcę pomówić z tobą więcej w tej sprawie, przyjdź do mnie we wtorek w południe, około jedenastej.
— Twój adres?
— Ulica de Monceau, nr. 26.
— Dobrze... nie chybię ani minuty.
— Przedewszystkiem jednak proszę, bądź rozważnym... Szczególniej czuwaj nad sobą w obecności Nerveya.
— Rozumiem... kalifornijska kopalnia złota... Bądź spokojną... nie popełnię żadnego szaleństwa.
W chwili tej powozy zaczęły się zjeżdżać po zabranie zaproszonych.
Fryderyk z Melanią wrócili do weselnego grona i wkrótce cały orszak znalazł się w Salonie rodzinnym.
Obiad odbył się nader wesoło, poczem nastąpiły tańce, trwające do północy.
Przy odjeździe Vandame, ściskając rękę Anieli, szepnął jej zcicha:
— W tobie mam tylko nadzieję!...
— Wierz we mnie i ufaj! — odpowiedziało dziewczę. — Przed odjazdem panna de Verrière, wsiadłszy do powozu, skinęła na Misticota. Chłopiec przybiegł natychmiast.
— Mój ojcze... — rzekła; — przez dzień cały szukałam sposobności, aby ci przedstawić tego młodego człowieka... Jako drużba, był mocno zatrudnionym w czasie wesela, zkąd uczynić tego nie mogłam. Wspominałam ci o nim w owym dniu, gdy nasze konie zraniły go na Montmartre... Nazywa się on Stanisław Dumay... Przyrzekłam mu, ojcze, wszelką protekcję z twej strony, na jaką on zasługuje.
— Dobrze, dobrze... — pomruknął Verrière. — Gdybyś potrzebował w czem naszej pomocy, zostaw notatkę mej córce. A teraz bądź zdrów... dobranoc!
I zwróciwszy się do woźnicy, zawołał:
— Do pałacu!
Powóz szybko wyruszył z miejsca, pozostawiając Misticot oschłością i duma bankiera.
— Jakiż to niesympatyczny człowiek... — zawołał chłopiec. — Szczęściem, że panna Aniela w niczem mu nie jest podobną!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.