Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XVII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XVII.

— Powiedz mi teraz kto ci oddał ów list? — pytał dalej urzędnik.
— Jakiś anglik — rzekł Bastjen.
— Anglik? — powtórzył ze zdumieniem naczelnik policyi.
— Anglik... najczystszej krwi... przysięgam!.. Och! bełkotał tak swoim akcentem, iż trzeba było całej przytomności umysłu, ażeby go zrozumieć.
— Czyś nigdy przedtem nie widział tego anglika?
— Nigdy! Stałem jak zwykle na swem stanowisku, on jadąc fiakrem skinął na mnie. Podszedłem, oddał mi list, objaśniając swą bełkotliwą wymową co miałem uczynić.
— Oczekiwał więc na odpowiedź?
— Tak... W kawiarni, po drugiej stronie bulwaru... tam mu zwróciłem ów list.
— Mógłbyś mi podać mniej więcej rysopis tego człowieka?
— Rysopis angliszmena?... Rzecz trudna to, panie sędzio. Wszyscy są oni w ogóle bardzo chudemi, wysokiego wzrostu, lub całkiem okrągłemi; a są zupełnie do siebie podobni. Ten miał około lat czterdziestu, średniej wysokości... Włosy i faworyty czerwone, jak marchew. Oto wszystko com zauważył.
— Od owej chwili nie spotkałeś go więcej?
— Nie... niespotkałem.
— A gdybyś się kiedy z nim zetknął, czy mógłbyś go poznać?
— O! jak najlepiej! za pierwszym spojrzeniem.
— A zatem mój Bastjenie, gdyby wypadek zetknąć ci się kiedy z nim pozwolił, idź za nim tak, aby tego nie spostrzegł, nie puszczaj go z rąk, wyśledź gdzie chodzi... gdzie mieszka i natychmiast przychodź mnie o tem powiadomić. Gdybyś mnie tu nie zastał, udaj się do pana naczelnika policyi. Wynagrodzimy cię za czas spożytkowany na usługę dla Sprawiedliwości.
— Uczynię to panie... przyrzekam.
Sędzia śledczy wsunął sto sous w rękę posłańca, który skłoniwszy się, odszedł.
— I cóż pan myślisz o tem wszystkiem? — spytał sędziego naczelnik policyi.
— Widoczna, iż znajdujemy się wobec jakiejś zorganizowanej szajki złoczyńców, rozbójników, posuwających swoją zuchwałość do szczytu, a nieraz prawie do szaleństwa, i to im się udaje, jak oto mamy przed sobą dowód w pomienionym wypadku. Są oni zręczni... nam przeto zręczniejszymi jeszcze być wypada. Dotąd nie pozyskaliśmy najmniejszej wskazówki, jakaby nas mogła na ślad naprowadzić; nieprzewidziana jednak jakaś okoliczność dopomódz nam może. Dla popełnienia zbrodni przywłaszczyli sobie atrybucye magistratury... Rzecz dotąd niesłychana! Jest to wyzwanie... rękawica, w twarz nam rzucona! Podnieśmy ją... Panie naczelniku policyi, ja liczę na ciebie... liczę na twoją gorliwość... na zręczność twoich agentów. Musimy odnieść zwycięztwo!
— Otrzymamy je panie sędzio... przyrzekam!
Tu naczelnik policyi z agentem Zapałką wyszli z gabinetu sędziego, udając się do prokuratora dla złożenia sprawozdania.
Powróćmy do Arnolda Desrignes.
Po przeczytaniu w dzienniku wiadomego artykułu, jaki poruszył całą prefekturę, nikczemnik ten, szedł najspokojniej bulwarem w stronę pocztowego biura.
Przypominamy sobie, że umówił się z Włochem Agostinim, mieszkającym przy Paon-blanc, iż gdyby tenże miał mu coś do zakomunikowania, napisze list poste-restante, pod inicyałami X. Y. Z. pozostawiwszy takowy w biurze poczty, na bulwarze Beaumarchais’ego.
Zbliżywszy się do okienka, gdzie odbierano listy podobnego rodzaju, zapytał o takowy. Urzędnik podał mu kopertę zapieczętowaną, z której Desvignes, poszedłszy pod arkady Palais-Royal, wydobył list czytając:

„Panie“.

„Od wczoraj wróciłem z Bléré. Zdołałem pozyskać żądane przez pana papiery; dla zasiągnięcia jednak bliższych objaśnień potrzeba abym się udał do Londynu. Proszę widzieć się zemną osobiście; rzecz nader pilna“.

Agostini.

Desvigues, schowawszy list do kieszeni, udał się niezwłocznie na ulicę Paon-blanc, do domu jaki opisaliśmy powyżej i zastukał do drzwi.
Włoch pośpieszył mu otworzyć.
— A! to pan — zawołał, poznawszy swojego klienta — dobrze żeś przyszedł.
— Odebrawszy list przed chwilą, spieszę na wezwanie; mów pan przedewszystkiem, jakie objaśnienia i papiery otrzymałeś z Bléré; później mówić będziemy o podróży do Londynu.
— Otóż — rzekł Agostini — pozyskałem następujące szczegóły: „Józef Arnold Desvignes, w siódmym roku życia umieszczonym został u swego stryja, starego kawalera. Gdy doszedł lat czternastu, wysłanym został dla kształcenia się do Paryża i oddanym do Szkoły Górniczej. W dwudziestym pierwszym roku życia wrócił do Bléré, gdzie mieszkał przez rok cały, prowadząc sprawę spadkową po rodzicach, którzy w tym czasie zmarli w ciągu dwóch, miesięcy jedno po drugiem. Następnie przez rok odbywał służbę wojskową. Mając lat dwadzieścia trzy udał się do Anglii, gdzie w Plymouth otrzymał miejsce cywilnego inżyniera. Po dwóch latach porzuciwszy ów obowiązek, wyjechał do Londynu“.
Na tem kończą się objaśnienia, jakie pozyskać zdołałem.
— Zkąd pan wiesz, że Desvignes z Plymouth, udał się do Londynu?
— Przed pięciu miesiącami pisał do mera w Blérè, żądając, aby mu przysłano akt zejścia ojca i matki, jak również i jego własną metrykę urodzenia.
List jego był datowanym z Londynu.
— Dobrze.... A jakież mi pan dostarczasz papiery?
— Oto są... — rzekł Agostini.
„1-mo. Akt zejścia stryja Arnolda Desvignes, niegdyś nauczyciela, mieszkającego w Loches.
„2-do. Akt śmierci jego rodziców.
„3-io. Metryka Arnolda Desvignes.
„4-to. Kopia z jego akt osobistych.
— Którzy z krewnych Józefa Arnolda Deswignes żyją obecnie?
— Żaden z nich nie żyje.
— Jestżeś pan tego pewien?
— Najmocniej o tem jestem przekonany. Nie ma on ni bliższych, ni dalszych krewnych.
— Proszę o papiery, jakie pan wymieniłeś.
— Wzamian za banknot tysiącfrankowy?
— Ma się rozumieć.
— A podróż do Londynu?
— Jest niepotrzebną... Wiem, co się stało w Londynie z Arnoldem Desvignes.
Stary Włoch utkwił w mówiącego badawcze spojrzenie, na które przybyły odpowiedział meczeniem.
— Ale... — zawołał — brak jeszcze najważniejszego dowodu... aktu, który wszystko dla mnie stanowi...
— Jakiego? — Mówiłeś pan, że Arnold Desvignes odbywał służbę wojskową?
— Tak.
— W którym pułku służył i w jakiej miejscowości?
— W dwudziestym siódmym liniowym. Przebywał w Tours z garnizonem.
— A więc potrzebnym mi jest nieodwołalnie dowód jego uwolnienia się z armii.
— To będzie trudnem do pozyskania.
— Dostaniesz pan trzeci banknot tysiącfrankowy, gdy mi dostarczysz pomieniony dowód.
— Lecz...
— Nie ma żadnego lecz — przerwał groźnie Arnold. — Muszę mieć tę kopię jego dymisyi. W jaki ją pan sposób otrzymasz, to mnie bynajmniej nie obchodzi. Winieneś znać swoje rzemiosło, skoro się niem trudnisz. Gdyby tysiąc franków okazało się niedostatecznem za to wynagrodzeniem, więcej zapłacę... Lecz ten dowód jest mi koniecznym... Rozumiesz pan? Ja mieć go muszę!
— Będziesz go pan miał... — rzekł Włoch, strwożony brutalnem zachowaniem się swojego klienta.
— To dobrze... A ponieważ prawdopodobnie będę potrzebował jeszcze nadal pańskich usług, pamiętaj na to, co ci powiem: Ja nie mam zwyczaju targowania się o wynagrodzenie, wymagam jednakże wzamian, aby mi nie stawiano nigdy żadnych przeszkód... żadnych niepodobieństw. W życiu człowieka jest wszystko możebnem... słyszysz pan... absolutnie wszystko, przy jego silnej woli. Różnica zachodzi jedynie w wysokości wynagrodzenia, które gotów jestem ponieść.
Agostini skinął głową na znak potwierdzenia.
— Lubię znajdować w tych, których używam do mych posług, bezwzględną dyskrecyę wraz ze ślepem posłuszeństwem... — mówił łotr dalej. — Płacąc drogo, potrzebuję doskonałych dla siebie narzędzi. Niechaj to, co mówię, pozostanie na zawsze w pańskiej pamięci. A teraz daj mi papiery, przywiezione z Bléré.
Włoch, wylękniony brzmieniem głosu, słowami i groźnem wejrzeniem mówiącego, podał mu arkusze stemplowane, szepcąc drżącym głosem:
— Wszystko jest, panie, zlegalizowanem.
— Oto przyobiecane wynagrodzenie... — rzekł Desvignes, rzucając na stół pieniądze. Pamiętaj pan, że masz mi jeszcze dostarczyć kopię jego uwolnienia się z armii. A teraz siadaj i pisz, co ci podyktuję.
— Jestem gotów... — rzekł Agostini, biorąc pióro.
— Pisz pan nazwisko i adres:

„Juliusz Verrière, bankier,
bulwar Hausmanna, nr. 54.“

— A dalej? — Staraj się dowiedzieć, czem jest rzeczywiście wyż wymieniona osobistość. Dowiedz się o prawdziwym stanie jego majątkowym... jak również, co dla mnie wysoce jest ważnem, o jego przymiotach, a nadewszystko wadach charakteru.
— Będę się starał ściśle to wypełnić.
— W krótkim czasie... nieprawdaż? — Jaknajrychlej.
Desvignes wstał z krzesła.
— Nie pisz pan już — rzekł — do mnie żadnych listów; sam osobiście przyjdę do ciebie. — Tu wyszedł.
— Kto jest ten człowiek? — pytał sam siebie Agostini. — Czego on szuka? Co chce uczynić? Mało mnie to zresztą, obchodzi... — odrzekł po chwili. — Płaci... ot! wszystko, czego mi trzeba. Oby jaknajdłużej mych usług potrzebował.
I drżącemi rękoma zgarniał chciwie banknoty, pozostawione na stole przez klienta.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.