Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XVI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XVI.

— I na to wszystko on pani odpowiedział odmową?
— Tak, panie — rzekła zarządzająca; — odmową gwałtowną, brutalną, oświadczając, iż jest nietylko francuzem, lecz rodowitym paryżaninem; że powracając do swego rodzinnego miasta, nie jest obowiązanym składać nikomu legitymacyi, i nikt zarówno nie ma prawa żądać od niego takowych.
— Wszak wspomniałaś pani, że dziwnem było zachowanie się tego człowieka?
— Tak, widocznie był jakiś smutny, jakby pognębiony. Skoro mu powiedziano, iż zatrzymany dlań apartament, oznaczony trzynastym numerem i że nie mamy dlań innego. okazał widoczne niezadowolenie, sposępniał nagle. Wtedy to pytałam żartobliwie czy wierzy w zabobony. Pytanie to moje wskazało mu zapewne śmieszność jego przesądów, bo nic nie odpowiedziawszy, udał się wraz ze służącym pod numer wspomniony.
— Po jego powrocie do hotelu, nikt do niego nie przychodził?
— Nikt, oprócz wspomnionych dwóch mężczyzn ze strony sądu.
— O której godzinie nastąpiło to aresztowanie?
— Około ósmej wieczorem.
— Pani znasz zapewnie komisarza z tutejszego okręgu?
— Znam go doskonale.
— Czy to on przybył natenczas?
— Nie panie.
— A jednak był to komisarz?
— Tak, do spraw sądowych, jak sam mi o tem powiedział. Pokazał szarfę, którą był przepasany.
Powtórnie sędzia śledczy wraz z naczelnikiem policyi zamienili znaczące spojrzenia.
— Kto przybył wtedy z owym komisarzem? — pytał sędzia dalej.
— Agent.
— Przyjechali fiakrem?
— Nie, prywatnym powozem, jaki czekał przed bramę, hotelu i do którego zniesiono pakunki podróżnego przed odjechaniem.
— A! — zawołał żywo naczelnik policyi — zabrali więc jego bagaże?...
— Tak panie.
— A cóż na to wszystko mówił ów Edmund Béraud?
— Utrzymywał, iż jest ofiarą jakiejś pomyłki i twierdził, iż wzięto go za kogoś innego.
Podczas powyższej rozmowy pisarz sądowy towarzyszący obu urzędnikom, stenografował zeznania zarządzającej.
— Wspomnione pakunki Edmunda Béraud — zaczął po chwili naczelnik policyi — nosiły zapewne na sobie znaki dróg żelaznych i okrętów, jakiemi on jechał, a po których można było odgadnąć zkąd przybywa.
— W rzeczy samej, bardzo licznemi były te znaki.
— Nieprzypominasz że sobie pani miejscowości, jakie wskazywały?
— Trzeba zapytać o to naszą służbę, która znosiła bagaże.
Wezwani obaj lokaje odpowiedzieli, iż niepamiętają wspomnionych szczegółów.
— Ileż lat mógł mieć ów podróżny? — badał na nowo naczelnik policyi.
— Około sześćdziesięciu. Włosy miał prawie siwe...
— Nie wiesz, pani w jakiem kierunku odjechał powóz, w którym go ztąd uwieziono?
— Słyszałam, jak ów komisarz rozkazał jechać do prefektury.
— Proszę, podaj mi, pani rysopis owego komisarza i jego agenta.
— Młoda kobieta spojrzała zdumiona.
— Rysopis komisarza? — zawołała — jakto... więc pan go nie znasz?
— Nie; ponieważ ów mniemany urzędnik, a raczej oszust, przywłaszczył sobie tytuł i czynność, do których nie miał prawa. Ten człowiek, agent przebrany, jaki mu towarzyszył oraz woźnica powozu, byli to trzej wspólnicy, trzej złodzieje, a może i mordercy.
— Mordercy! — zawołał jednocześnie z trwogą właściciel hotelu z zarządzającą.
— Tego się obawiamy. Żaden wyrok sądu nie został wydanym przeciw Edmundowi Béraud, który do chwili obecnej zmarł może zamordowany. Ze śledztwa, jakie tu wyprowadziliśmy, wynika pewność, iż zbrodnia spełnioną została. Sprawiedliwość winnych odnajdzie. Racz pani jak o to prosiłem podać nam rysopis mniemanego komisarza, jego agenta i woźnicy.
— Woźnicy nie widziałam wcale. Komisarz wyglądał na lat piędziesiąt, średniego wzrostu, nieco siwawy. W obejściu był bardzo grzecznym, nawet uprzejmym. Mówił rozsądnie, z powagą. Co do agenta, nie zwracałam na niego uwagi, pamiętam tylko, że również miał szpakowate faworyty.
— Wszystko to jest bardzo ważnem. Niezauważyłaś pani jakiegokolwiekbądź szczegółu, któryby nas mógł na ślad naprowadzić?
— Nie, niedostrzegłam.
— Nie wiesz pani, czyli ów powóz miał jaki numer?
— Ja nie wiem tego, ale służący wiedzą być może.
Wezwani lokaje niepotrafili żadnych wskazówek udzielić w tym względzie. Deszcz lał potokiem podczas gdy znosili do powozu bagaże; nic widzieć nie mogli, ulewa ich oślepiała.
— A zatem żadnej wskazówki... żadnego przewodnika... — wyszepnął sędzia śledczy w zamyśleniu. — Stoimy wobec strasznej zbrodni... zbrodni tajemniczej, naprzód ręką wprawną przygotowanej, a wykonanej z niesłychaną zręcznością. Proszę — rzekł zwracając się do zarządzającej — zechciej pani jeszcze poszukać dobrze w pamięci, sięgnij w jej głębią, może zdołasz sobie przypomnieć jaki choćby najdrobniejszy szczegół, odnoszący się do owego nieszczęśliwego podróżnika, na którego zastawiono sidła w waszym domu.
— Myślę panie... i szukam... — odpowiedziała zagłębiając się w dumaniu kobieta.
I pochyliła głowę ku piersiom siedząc przez chwilę z przymkniętemi oczyma dla ściślejszego zebrania swych myśli.
— A! — zawołała nagle, otóż drobnostka, o jakiej sobie przypomniałam.
— Cóż takiego? mów pani.
— W przed dzień przyjazdu tego podróżnego, posłaniec przyniósł tu list, adresowany do Edmunda Béraud.
— I pozostawił ten list?
— Nie panie, ponieważ rozkazano mu jak mówił oddać go tylko do własnych rąk adresanta. Nie mogąc tego dopełnić, pytał mnie kiedy przybędzie pan Béraud?
— Cóż pani odpowiedziałaś?
— Właśnie przed chwilą natenczas odebrałam telegram z Marsylii... Odpowiedziałam więc, że przybywa nazajutrz.
— Widziano zatem o jego bliskim przyjeździe... — wyrzekł naczelnik policyi. — Trzeba nam się koniecznie dowiedzieć, który to z posłańców przynosił ów list... Przez niego będzie może można trafić na ślad człowieka, który mu go oddał, a który musi być zapewne owym mniemanym komisarzem, albo agentem. Znasz pani tego posłańca? — zapytał sędzia.
— Znam panie. Nieraz go używałam do różnych posyłek. Stawa on zwykle na bulwarze Magdaleny, wyprost ulicy Caumartin, nazywa się Bastien.
— Dobrze — odrzekł naczelnik policyi, a zwracając się do towarzyszącego sobie agenta, młodego, nader zwinnego chłopca, przezwanego Zapałką w biurze prefektury, w rzeczywistości nazywającego się Flogny, kazał mu pójść zobaczyć, czyli posłaniec Bastien znajduje się na zwykłem swem stanowisku.
— Jeżeli go tam zastaniesz — dodał — zaprowadź go do mego gabinetu dla stawienia się przed panem sędzią śledczym; gdyby zaś poszedł za posyłkami, zaczekaj na niego.
Wsiądź do fiakra, ażebyś uskutecznił to prędzej; a nadewszystko usta zamknięte, niechaj nikt nie wie co się tu dzieje.
Agent wyszedł spełnić polecenie.
Dwaj urzędnicy nie mając nadziei pozyskania innych szczegółów w Indyjskim Hotelu, odjechali zarówno, nakazawszy tak właścicielowi jak i zarządzającej najgłębsze o wszystkiem milczenie.
Zapałka znalazł Bastjana na jego zwykłem stanowisku przy bulwarze, naprzeciw ulicy Caumartin.
— Mój chłopcze — rzekł do niego — pójdź zemną do prefektury; potrzebują tam o coś zapytać się ciebie. Nie obawiaj się... o nic tu złego nie chodzi... nie pozbawią cię twego rzemiosła. Wsiądziemy do fiakra, o żeby przybyć prędzej.
Bastjen, uspokojony tem zapewnieniem, udał się wraz z agentem, do gabinetu naczelnika policyi.
— Ty jesteś Bastjen? — zapytał go tenże.
— Tak, ja panie naczelniku.
— Pójdź więc zemną do sędzię śledczego... Flogny chodź z nami.
Długiem! wewnętrznemu korytarzami, łączącemi prefekturę z pałacem Sprawiedliwości, trzej wspomnieni mężczyzn! przybyli na galeryę, po obu stronach której znajdowały się gabinety sędziów śledczych.
Skoro tylko weszli, badanie się rozpoczęło.
— Przypominasz sobie, iż przed czterema dnia zanosiłeś list na ulicę Joubert, do Hotelu Indyjskiego? — zapytał sędzia posłańca.
— Pamiętam, panie.
— Do kogo był ten list adresowanym?
— Do pana Edmunda Béraud.
— Tak, właśnie... Cóż ci odpowiedziano w hotelu?
— Zarządzająca powiedziała mi, że ten pan jeszcze nie przyjechał, lecz że z pewnością nazajutrz przybędzie, ponieważ odebrała od niego depeszę względem przygotowania apartamentu. Z tą odpowiedzią odszedłem, ponieważ miałem polecenie nie oddawać listu, jak tylko do rąk adresanta.
— A! wydano ci ten rozkaz?
— Tak, panie sędzio.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.