Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XIII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIII.

— Wsiądź więc — rzekł Loriot, nasz stary znajomy, zwracając się do Will Scotta — wsiądź do mego fiakra nr. 13, czekającego przed sklepem, pojedziemy do stajni obejrzeć ów towar.
— Zgoda!
— Pod którym numerem w alei Filipa-Augusta?
— Numer 83-ci.
Obadwa wyszli ze sklepu kupca win. Loriot otworzył drzwiczki fiakra. Irlandczyk wsiadł i powóz potoczył się szybko.
W ciągu trzech minut przybyli do remizy. Stary Loriot obejrzał konia i powóz z uwagą prawdziwego znawcy.
— Zwierzę zmęczone... — rzekł — podbite ma nogi... No! ile żądasz za ten towar, ma się rozumieć, razem z zaprzęgiem?
— Kazano mi sprzedać za tysiąc pięćset franków.
— A ja wydaję sobie rozkaz powiadomienia cię — rzekł, śmiejąc się Loriot — że to zbyt drogo.
— Ileż pan ofiarujesz?
— Tysiąc sto... najwyżej... interes od ręki zrobimy.
— Nie, to za mało.
— Jak chcesz... więcej nie dam. Pieniądze zaraz odbierzesz, nie potrzebując konia z powozem na targ prowadzić.
— Postąp pan choć na tysiąc sto pięćdziesiąt... te pięćdziesiąt dla mnie... za moją fatygę.
— No! niech tak będzie! Wracajmy do kupca, wypijemy tam butelkę wina.
Zasiadłszy przy kieliszkach i butelce, do której zaprosili właściciela sklepu, Loriot otworzył portmonetkę, a wydobywszy z niej kilka luidorów, podał je Scottowi, mówiąc:
— Oto pięćdziesiąt franków, jako zadatek; resztę wypłacę ci przy odebraniu konia z powozem.
— Może spiszemy umowę? — zapytał Scott.
— Nie, nie potrzeba... mamy świadka; słowo jest słowem. Czekać będę jutro na ciebie w Batignolles, przy ulicy des Moines, punkt o dziewiątej rano. Pytaj się o ojca Loriot... wszyscy mnie znają zarówno dobrze, jak mój fiakr nr. 13-ty.
— Przybędę punkt o dziewiątej...
— No! a teraz ja siadam na kozioł i jadę na stacyę przy cmentarzu Pere-Lachaise — rzekł stary woźnica i odjechał.
Nazajutrz o ósmej rano Scott, zaprzągłszy konia, zwrócił klucze od remizy i stajni właścicielowi i udał się na ulicę des Moines.
Loriot, wstawszy równo ze świtem, doglądał w dziedzińcu wyjazdu swych fiakrów, odbierał od płożących całodzienne zarobki i załatwiał z nimi obrachunki.
Posiadał piętnaście fiakrów, które rozsiał po mieście, i dwanaście eleganckich karet i powozów na zaślubiny.
Zajmował mieszkanie na całym parterze domu. Z trzech stron rozległego podwórza znajdowały się stajnie i remizy, wygodnie urządzone, a oprócz tychże, składy na obrok, siano i słomę.
Mimo podeszłego wieku, Loriot był rześkim, jak młodzieniec. Wszędzie go było pełno, chodził z jednego miejsca na drugie, dozorując, łając, rozkazując, czyniąc uwagi najczęściej żartobliwie, wesoło.
Dwa razy w tygodniu nie wyjeżdżał z domu wcale, zastępując się służącym, a jedynie dozorując sam w budynku. Te dnie przeznaczonemi dlań były na wypoczynek.
Wszystkie fiakry na miasto już wjechały i dzielny Loriot zamykał główną bramę dziedzińca, gdy nagle pomiędzy dwiema połowami bramy ukazała się twarz młodego mężczyzny, a obok niej mała postać z inteligentną fizyonomią Misticota.
— Nie zamykajcież nam drzwi przed nosem, pozwólcie wejść, ojcze Loriot — rzekł, śmiejąc się, nowoprzybyły.
— A! Eugeniusz Loiseau i Misticot! — zawołał stary woźnica. — Jak się macie, moje dzieci! A cóż ty, chłopcze, porabiasz? — pytał — przeniósłżeś się do naszego okręgu?
— Nie, przybywam, ojcze, do ciebie umyślnie — rzekł narzeczony Wiktoryny, wchodząc w dziedziniec wraz ze swym małym towarzyszem.
— Może chcesz fiakr wynająć?
— Niejeden, lecz kilka...
— Zawiodłeś się...
— Dlaczego?
— Przybywasz zapóźno... Wszyscy moi woźnice już odjechali.
— Mniejsza o to... Nie na dziś potrzebuję powozów.
— A na kiedy?
— Na sobotę.
— Miałżebyś się żenić?
— Tak... właśnie...
— A z kim?
— No... zgadnij, papo Loriot...
— Na co mam męczyć starą mą głowę... Powiedz mi nazwisko tej nieszczęśliwej.
— Nieszczęśliwej? Ja chyba nieszczęśliwy... — zawołał, śmiejąc się, Loiseau.
— No... mów, naprawdę myślisz się żenić?
— Słowo honoru!
— Dziwi mnie to bardzo... W tak młodym wieku zaciągasz się do owego smutnego bractwa...
— Cóż chcesz, mój ojcze, jestem zakochany...
— Po uszy! — dodał Misticot.
— Dziwi mnie to... dziwi... — powtarzał stary, kręcąc głową. — Ha! zresztą — dodał — ciebie to jedynie obchodzi. Narzeczona twoja ma matkę?
— Nie... nie ma.
— No! to jeszcze okoliczność łagodząca. Wracam ci honor potrosze. Lecz gdybyś wziął był teściową, nie chciałbym znać cię już więcej. Z kimże się żenisz?
— Z Wiktoryną Béraud... moją kuzynką.
— A! z Wiktoryną, kwiaciarką... Ładna i dobra dziewczyna... No! to nie jest jeszcze tak wielkie głupstwo, jak o tem zrazu sądziłem.
— Dziękuję, papo Loriot.
— Nie ma za co... Znasz mnie, że lubię mówić prawdę. Powiadasz więc, że potrzeba ci będzie powozów?
— Tak.
— Ile?
— Chcemy urządzić rzecz tę okazale. Wszakże wiesz, ojcze, że raz się tylko umiera...
— No, tak... Zaprosiliście wiele gości?
— Trzydzieści osób, a co najmniej, dwadzieścia siedem.
— Troje więc zaproszonych przyjdą pieszo?
— Ale gdzież znowu! Mój wuj, bankier Juliusz Verrière, przyjedzie swoim powozem wraz z córką. Mój kuzyn, wicehrabia de Nervey, także swym własnym przyjedzie.
— Jakto? — zawołał Loriot; — ty masz bankierów i wicehrabiów w rodzinie?
— Ba! i nie jestem z tego dumnym bynajmniej, bo mam w rodzinie i gałganiarzów, czego się również nie wstydzę. Każdy człowiek wart tyle, co drugi.
— Masz słuszność... byle był tylko uczciwym. Mówisz więc, dwudziestu siedmiu zaproszonych... to w siedmiu powozach z łatwością pomieścić się będą mogli. Dostarczę ci sześć pięknych lando i jeden powóz nowoodświeżony, jaki właśnie kupiłem.
— Ileż to będzie kosztowało, ojcze Loriot?
— Chcesz pewnie wynająć na cały dzień?
— Tak... od dziewiątej rano do północy przynajmniej...
— Posłuchaj, chłopcze... znałem twego ojca, twą matkę i ciebie małem pacholęciem... nie chcę na tobie zarabiać... Zrobię rachunek, zwrócisz mi tylko koszta, ot wszystko? Jestżeś zadowolonym?
— Nie pytaj mnie o to, poczciwy, zacny ojcze Loriot. Ale to jeszcze nie wszystko... Chcę prosić cię o coś więcej...
— No... o cóż znowu?
— Wyobraź sobie, że oboje z Wiktoryną postanowiliśmy prosić cię, abyś nas osobiście sam zawiózł do merostwa i kościoła.
— Ja?
— Tak... ty, ojcze Loriot... Przybędziesz jako jeden więcej z zaproszonych.
— Z całą roskoszą, mój chłopcze. Wasze życzenie prawdziwą mi sprawia przyjemność. Odwiozę was sam... Wezmę ku temu mój najpiękniejszy powóz!...
— Lecz nie... nie! — przerwał Loiseau. — Nie rozumiemy się, jak widzę.
— Jakto?
— Słyszałem oddawna, iż twój fiakr nr. 13-ty przynosi szczęście tym, którzy nim jadą.
— To rzeczywiście prawda. Cały majątek, jaki obecnie posiadam, zawdzięczam temu fiakrowi... Napisano, wydrukowano o tem całą historyę.
— Otóż oboje z Wiktoryną pragnęlibyśmy, abyś nas, ojcze, powiózł tym fiakrem. Jesteśmy przekonani, że. to nam szczęście przyniesie.
— Lecz jest to fiakr na cztery osoby, potężnie już podniszczony — zawołał Loriot. — Jadąc ta buda na czele innych powozów, sprawi efekt plamy ze smołowego smarowidła na sukni narzeczonej.
— Mniejsza z tem... wszystko nam jedno!
— Tak... to dla was jedno, ale nie dla mnie, który będę nim powoził. Gdybym spostrzegł, że ktoś naśmiewa się ze mnie, zirytowałoby mnie to wielce. Znajdę jednakże sposób, ażeby wszystko pogodzić. Posiadam lando, noszące numer osiemset trzynasty. Jest w cyfrze trzynastka, to właśnie, czego nam trzeba. Wsiądziecie w to lando i sam was powiozę.
— Sądzisz więc, ojcze, że to wszystko jedno?
— Zupełnie toż samo.
— Więc zgoda!
— A teraz pójdźcie obadwa ze mną do mieszkania — rzekł Loriot. — Przyniosę z piwnicy butelkę starego Chablis, wypijemy we trzech zdrowie Wiktoryny.
Loriot, Misticot i Loiseau zwrócili się w stronę domu, gdy przed bramą dał się słyszeć turkot zajeżdżającego powozu i głos z ulicy zawołał:
— Hej! bramę otworzyć!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.