Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom II-gi/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XIV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIV.

Loriot zatrzymał się.
— Miałżeby wracać który z mych woźniców? — rzekł z niepokojem. — Przypadek jaki, być może.
I pośpieszył ku bramie, otwierając takową.
Jeden rzut oka go uspokoił. Był to powóz wraz z koniem, przyprowadzony przez Will Scotta.
— Ach! to ty? — rzekł Loriot. — No! wjeżdżaj, wypijesz z nami parę kieliszków wina.
Uśmiechnięta twarz Irlandczyka sposępniała. Zbladł, rumieńce zniknęły z niej nagle. Spostrzegł albowiem Misticota, stojącego w dziedzińcu.
Mimo, że był ubrany w liberyę, jako woźnica zamożnego obywatela, i twarz miał umalowaną, obawiał się, aby nie został przez chłopca poznanym. Gdyby to bowiem nastąpiło, jak wytłumaczyć owo przebranie i tak niskie obecne swe stanowisko? Wszelkie objaśnienia w tym względzie wydać się mogły nieprawdopodobnemi, a zarazem nader niebezpiecznemi.
Misticot spojrzał na człowieka, wjeżdżającego powozem.
Jego fizyonomia zwróciła chłopca uwagę.
— To dziwna! — pomyślał — ja zkądciś znam tego woźnicę... Gdzie ja go widziałem?
I począł szukać w pamięci.
Po zaproszeniu Loriota, Will Scott zauważył, iż wahać się nie można było ani na chwilę. Należało jedynie odegrać ściśle swą rolę, starając się rozproszyć podejrzenia chłopca, gdyby je powziąć usiłował, aby takowe nie zmieniły się w pewność. Ku temu trzeba było przedewszystkiem głos zmienić.
Irlandczyk zaciął konia i wjechał w podwórze.
— Otóż jestem! — rzekł, zeskakując z siedzenia.
Misticot przypatrywał mu się z uwagą, a Will Scott, śmiało spojrzawszy na chłopca, zawołał zuchwale:
— Czegóż mi się tak przyglądasz? znalazłżeś coś dziwnego w mej fizyonomii?
— To nic... nic, panie... — odparł zmięszany podrostek. — Szczególne tylko podobieństwo...
— Podobieństwo? — powtórzył Irlandczyk.
— Tak... zdawało mi się, że pan jesteś Will Scottem...
— Któż to jest ten Will Scott?
— Pewien artysta z cyrku Fernando.
Wiliam wybuchnął śmiechem.
— Mylisz się, mój mały... Nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz.
— Przepraszam więc — szepnął Misticot.
— Za co, u czarta? Nie ma w tem nic złego. W każdym razie to zaszczyt być podobnym do artysty.
— Rzecz dziwna... — myślał Misticot; — te same prawie rysy twarzy... Lecz Will Scott nie miałby powodu udawać, że mnie nie zna. Widocznie się pomyliłem.
— Czy mam wprowadzić konia do stajni, panie Loriot? — pytał przybyły.
— Nie... nie potrzeba... zostaw go w uprzęży. Pojadę zaraz tym powozem do prefektury dla uzyskania numeru. Chodź, uregulujemy rachunek.
Wszyscy trzej wraz z Misticotem weszli do mieszkania Loriota, który natychmiast posłał służącą do piwnicy po butelkę wina.
— Nie mam wiele czasu, panie Loriot — rzekł Scott — potrzebuję jechać na stacyę drogi żelaznej Poitiers, gdzie będę oczekiwał na mojego pana.
— Nasze rachunki wkrótce ukończymy — rzekł Loriot, otwierając szufladę. — Loiseau, mój chłopcze, nalej wino w kieliszki.
Loiseau wypełniał polecenie, podczas gdy właściciel mieszkania położył na stole przed Irlandczykiem banknot tysiącfrankowy, papier, kałamarz i pióro.
— Oto zapłata... — rzekł — i wszystko, czego potrzeba do pisania. Nakreśl pokwitowanie.
Scott ani myślał w rękach nabywcy zostawiać własnoręcznego podpisu.
— Ha! ha! — roześmiał się głośno — chcąc nakreślić pokwitowanie, umieć pisać przedewszystkiem potrzeba, a moi rodzice zapomnieli posyłać mnie do szkoły...
— Do czarta!
— Lecz czyż to pokwitowanie jest koniecznie potrzebne? — mówił Scott dalej; — wszak jest świadek, mogący w razie potrzeby potwierdzić, żem odebrał pieniądze. Drugi raz o nie z pewnością upominać się nie będę.
— No... no... masz słuszność — rzekłLoriot — pijmy teraz.
Wszyscy czterej trącili się kieliszkami; stare wino ojca Loriot było doskonałem.
Irlandczyk jednym haustem wypróżnił kieliszek, poczem, uścisnąwszy rękę starego woźnicy:
— Do widzenia, panowie... — rzekł i wyszedł.
— Dziwna, doprawdy, jak on jest podobnym do klowna z cyrku Fernando... — szepnął Misticot, spoglądając za wychodzącym.
— Ciągle to powtarzasz... — odrzekł, śmiejąc się, Loiseau. — Opanowała cię jakaś mania...
— Proste przywidzenie... — dodał Loriot. — Ów człowiek jest woźnicą, któremu jego pan kazał sprzedać konia z powozem z przyczyny wyjazdu. Ten to właśnie powóz będzie stanowił część orszaku na sobotnich zaślubinach. Za twoje zdrowie, Loiseau, twej przyszłej i całego waszego gospodarstwa!
Po wzajemnem trąceniu się i wychyleniu kieliszków, wkrótce się rozeszli.
Misticot, zajęty wciąż myślą o dziwnem podobieństwie owego stangreta do Wiliama, szedł na Montmartre dla rozpoczęcia sprzedaży swych medalików, podczas gdy Loiseau udał się do swego introligatorskiego warsztatu.
Nazajutrz po owym dniu, Desyignes około południa wyszedłszy z ulicy de Tournelles, szedł na śniadanie do jednej z licznych restauracyj, znajdujących się na placu Bastylii. Przechodząc około kiosku na bulwarze Beaumarchais’go, kupił poranny numer dziennika, a oczekując na podanie sobie befsztyku, przeglądać go zaczął.
Był to jeden z wielu paryskich dzienników, zamieszczających najświeższe wypadki dnia.
Czytając go, Arnold drgnął nagle, zbladł, usta nerwowo mu drżały.
Spostrzegł następujące ogłoszenie:

„Śpieszymy podać do wiadomości naszych czytelników fakt, sprawdzony przez nas na miejscu, a z jakim rzadko spotkać się zdarza.
„Przedwczoraj wieczorem, komisarz do spraw sądowych w towarzystwie policyjnego agenta, zaopatrzony wyrokiem podpisanym przez zgromadzenie sędziów Paryża, przybył na ulicę Joubert do Hotelu Indyjskiego dla przy aresztowania niebezpiecznego złoczyńcy, przybyłego w kilku godzin do naszego miasta.
„Sprawa, otoczona najgłębszą tajemnicą, posłużyła za powód do przytrzymania zbrodniarza. Nie chciał on złożyć swych legitymacyjnych papierów w biurze hotelu zarządzającej. Wiedziano tylko, że się nazywał Edmund Béraud, którem to nazwiskiem podpisał telegraf, nadesłany do niej z Marsylii dla zamówienia sobie apartamentu, co bezwątpienia jest tylko przybrałem przezeń-nazwiskiem. Nie omieszkamy w najkrótszym czasie przeniknąć tajemnicy przyaresztowania tego człowieka i podzielić się wspomnioną wiadomością z czytelnikami naszymi.“

Po przeczytaniu ostatnich wyrazów, Daignes zmiął w rękach dziennik, z gniewem go na stół rzucając.
— Niech dyabli porwą tych idyotów! — wyszepnął. — Czemu się oni mięszają w to, co do nich nie należy? Opublikowanie tej wiadomości obudzi czynność policyi. Ach! zdusiłbym w mem ręku, ową zarządzającą hotelem, od niej to bowiem widocznie reporter pozyskał ową wiadomość i podał ją natychmiast dziennikowi. Jeżeli śledztwo zarządzonem zostanie, co jest prawdopodobnem, następstwa tegoż mogą fatalnie oddziałać na cały przebieg tej sprawy.
„Dziś już wieczorem stwierdzą zniknięcie byłego kupca dyamentów, którego nazwisko wypisali w dzienniku. W domu Rotszylda zarówno wzbudzą się podejrzenia. Mortimer, wiedząc już dotąd zapewne, żem nie pojechał do Londynu, poszukując mnie, roześle telegramy na wszystkie strony świata, aby mnie odnaleźć. A jeśli ów artykuł wpadnie mu w ręce, może zarówno i on powziąć podejrzenia.
„Porówna datę mojego wyjazdu z odjazdem Edmunda Bérand, porwanie jego w Paryżu, nieprzybycie moje do Londynu — piękne ztąd wynikną następstwa!...
„Otóż niebezpieczeństwa, jakich nie przewidziałem... A są one nieuchronnemi i dla mnie strasznemi.
Zbrodniarz zamyślił się przez chwilę, poczem wziąwszy dziennik, powtórnie przeglądać go zaczął.
Drugi artykuł, zamieszczony poniżej, zwrócił jego uwagę. Brzmiał on w krótkości, jak następuje:

„Dowiadujemy się z dziennika marynarskiego, że straszny cyklon poczynił przerażające spustoszenia na oceanie Indyjskim przed trzema tygodniami. Sześć ładunkowych okrętów zostało zatopionych w pobliżu Obock. Dwa statki, później nieco przybyłe, nie uniknęły również katastrofy. Wszystko zatopione, ładunek i ludzie.“

Oblicze byłego sekretarza z Kalkuty nagle się rozjaśniło.
— Jak wątpić? — wyszepnął; — wyraźnie los mi sprzyja. Otóż wypadek ten przynosi mi ocalenie! Właśnie przed trzema tygodniami płynąłem kanałem Suezkim. Okręt, na którym się znajdowałem, mógł być jednym z tych, co opóźniwszy się w walce z burzą, nie uniknęły rozbicia. Mortimer wie już zapewne o pomienionej klęsce, a posłyszawszy, iż nie przybyłem do Londynu, jest pewien, żem zginął na oceanie. Z tej strony zatem nie mam się czego obawiać; chodzi jedynie teraz o zabezpieczenie się przeciw ściganiom francuskiej policyi.
Tu przerwał, pogrążając się w zamyśleniu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.