Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom I-szy/XXXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XXXV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXXV.

— Czy jesteśmy zadowoleni? — powtórzył Scott, zgarniając banknoty, to widoczne!.. Umiesz wspaniale pracę wynagradzać... Kiedyż się zobaczemy?
— To zależy od okoliczności... rzekł Desvignes. Kto wie czy wkrótce znowu nie będę was potrzebował.
— Masz jakie dla nas polecenia na teraz?
Przedewszystkiem ażebyście nie zmieniali mieszkania bez powiadomienia mnie o tem, i pamiętali, w jaki sposób porozumiewać się nam należy.
— Nie zapomnimy... odpowiedzieli razem.
— Odjeżdżajcie więc... Odprowadzę was do furtki, którą następnie zamknę za wami.
Wyszli wszyscy trzej razem; Desvignes odprowadził obu Irlandczyków aż do powozu.
Scott, jako woźnica wsiadł na kozioł, po zapaleniu latarni; Trilby umieścił się wewnątrz powozu. Koń znużony poprzednią szybką jazdą, wyruszył z miejsca, wlokąc się zwolna.
Desvignes zatrzymawszy się przez kilka minut przy furtce, nasłuchiwał turkotu oddalającego s:ę powozu, poczem zamknął takową na klucz i wrócił do domu, w którym leżał na podłodze bez ruchu Edmund Béraud.
Zamiast jednak pojechać tą drogą, jaką przybyli z Paryża, Scott skręcił w topolową aleę, jadąc nią po nad brzegiem rzeki, a następnie pod mostem drogi żelaznej Champigny. W celu łatwym do zrozumienia nie chciał powracać tąż samą drogą.
O trzeciej nad ranem przybyli do wynajętej remizy przy ulicy Filipa-Augusta.
Wprowadziwszy do stajni ciężko utrudzonego konia, nasypali mu pełny żłób owsa.
— Jeżeli przeżyje tę noc — rzekł Scott do Trilbego — sprzedamy go jutro za cenę, jaką zań zapłaciliśmy.
— A powôz? — zapytał Trilby.
— Cóż... powóz... trzeba nam będzie nieco na nim stracić. W każdym razie zbierzemy za to dość okrągłą sumkę... Po raz pierwszy w życiu udało nam się złowić taką grubą rybę... Karol Gérard, czyli raczej Arnold Desvignes, jak chce, aby go odtąd nazywać, jest dla nas żyłą złotą.
— Jak my zarówno dla niego... — odparł Trilby. — Przysiągłbym, że dzięki naszej pomocy schwyta on sprawę nielada... góry złota!...
— Tem lepiej dla niego... Jesteśmy zapłaceni i dobrze zapłaceni za naszą robotę. Reszta nas nie obchodzi. O! Karol Gérard ma głowę!... Nie poprzestanie on na tem, ja ci powiadam, zapotrzebuje nas jeszcze i dzięki to jemu, będziemy mogli żyć z rent naszych, jak obywatele.
— Wrócimy wtedy do Irlandyi... nieprawdaż? — zawołał radośnie Trilby, u którego miłość rodzinnego kraju głęboko była rozwiniętą.
— Do Irlandyi?... — odrzekł Scott; — nigdy... nigdy w życiu!...
— Dlaczego?
— Dlatego, że ludzie, z podobną do naszej przeszłością, nie mogą być spokojnymi o siebie w swym kraju, żyć tak bez obawy, jak we Francyi, gdzie nikt na nich nie zwraca uwagi, aby tylko zachowywali pozory uczciwości i nic nikomu dłużnymi nie byli. Po zaokrągleniu naszego majątku wywędrujemy do Normandyi, gdzie rozwiniemy handel końmi. O! to, co właśnie jest najzyskowniejszem... Jest to mój sen, moje jedyne marzenie!
— Tymczasem udajmy się na spoczynek. Upadam ze znużenia — rzekł Trilby.
— Nie, pierwej tę budę umyć potrzeba... Nie chcę, ażeby dostrzeżono, żeśmy wyjeżdżali tej nocy.
Ów szczegół mógł w rzeczy samej sprowadzić poważne następstwa. Po umyciu zatem owej, jak ją Scott nazwał, „budy,“ wepchnięto ją do wozowni i obaj położyli się w powozie, śpiąc w nim do świtu.
Powróćmy jednak do willi, położonej w alei de l’Echo.
Po odjeździe wspólników, Desvignes, jak nadmieniliśmy, wszedł do mieszkania, w którem na podłodze leżał obezwładniony, bez ruchu, kupiec dyamentów.
Uderzenie krwi do głowy widocznem było na twarzy nieszczęśliwego. Oddychał przerwami, chrapliwie, jawnemi były ostatnie chwile agonii.
Nie chcemy opisywać wstrętnych szczegółów morderstwa, na które wzdryga się ludzka natura, dokonanych przez owego potwora na umierającym. Za pomocą sznura przyśpieszył on zgon swojej ofierze.
Po spełnieniu zbrodni postanowił ciało nieszczęśliwego wynieść do ogrodu. W tym celu przebrawszy się, wziął zapaloną latarnię i wyszedł.
Deszcz ustał zupełnie. Wicher dął tylko gwałtownie, kręcąc gałęziami drzew, a po powierzchni nieba mknęły czarne, dziwnych kształtów chmury.
Morderca zwrócił się do małego domku wiejskiego, mieszczącego w sobie ogrodnicze narzędzia. Zauważył je tam przy oglądaniu willi. Znalazł w rzeczy samej grabie, motykę, łopatę i rydel, które zabrawszy, udał się z niemi nad głęboką jamę w rodzaju przepaści, znajdującą się w końcu ogrodu.
Ów otwór przedstawiał się jakoby krater jakiejś dawnej, opuszczonej kopalni, na w pół zasypanej ziemią. Zbrodniarz zeszedł na dno owej przepaści po wąziuchnej ścieżce, ciągnącej się wpośród zarośli.
W głębi tej jamy leżały kupy kamieni, jakoby do budowli zebrane, porosłe mchem i wybujałą trawą.
Ziemia, rozmoczona deszczem, a ztąd oślizgła, utrudniała zejście, czyniąc je prawie niepodobnem. Morderca spuszczał się zwolna, ponieważ jeden krok nieostrożny groził mu niebezpiecznym upadkiem w głębinę.
Stanął wreszcie na dnie otworu, pod sklepieniem kopalni.
Piwnica ta mogła zawierać około dziesięciu metrów głębokości, szeroka była na pięć metrów, a na trzy wysoka. Z niewielkim trudem i pracą możnaby ją było zamienić na grotę malowniczą.
Bloki skał, ciągnące się przez całą jej długość, tworzyły rodzaj ławek naturalnych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.