Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom I-szy/XXXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XXXIV
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXXIV.

Edmund Béraud nie poruszał się wcale.
— Zabiłby mnie bez wahania... pomyślał. — W jaki sposób bronić się przeciw tym ludziom? — Jak wymknąć się z rąk tych zbrodniarzów?
Pot lodowaty spływał mu po czole.
Arnold ścisnął mu ręce silnie łańcuchami; ich stalowe drobne ogniwa, zaciśnięte około pięści uwięzionego, raniły mu ciało, wywołując krople krwi na powierzchnię skóry.
Oprócz nie wysłowionych cierpień moralnych, boleść fizyczna, jakiej doświadczał nieszczęśliwy, przechodziła jego siły.
Powieki u oczów mu drgały. Jakiś ciemny obłok, zasiany płomienistemi iskrami wzrok mu zasnuwał. Głowa zachwiała mu się na ramionach, osunął się w tył, i zemdlał.
Desvignes, nie spuszczający z oka najmniejszego jego poruszenia, zauważył tę straszną kryzys.
— Omdlał!.. wyszepnął; — otóż czego mi właśnie potrzeba. — I nie zwlekając, wsunął obie ręce w kieszenie zwierzchniego okrycia Edmunda.
Palce jego napotkały portfel. Tego szukał właśnie. Ów portfel w oka mgnieniu z kieszeni zemdlonego przeszedł do jego kieszeni.
Trilby niespostrzegł owych łotrowskich manewrów Arnolda. Zresztą, nie obchodziło go to wiele. Will Scott w milczeniu poganiał konia, i wkrótce przybyli do Vincennes.
Ów zaimprowizowany woźnica znając dobrze okolice Paryża, jechał niezatrzymując się wcale. Przybywszy w miejsce, nazwane La Turnelle zagłębił się w las, a okrążywszy go, zwrócił się na drogę, wiodącą do Joinville-le Pont.
Chcąc z Joinville udać się do Saint-Maur-les-Fossés, trzeba przejechać w poprzez relsy drogi żelaznej.
Jedenasta uderzyła na stacyjnym zegarze.
Pociąg nadchodził z Paryża. Zamknięto barjerę.
Strażnik otulony w kapotę przed deszczem, posłyszawszy turkot nadjeżdżającego powozu, podszedł wołając:
— Stój!
Will Scott zatrzymał w biegu zapienionego konia, ze skóry którego obłok pary wychodził.
Maszyna pociągu świstała, sunąc w ciemnościach, jak potwór fantastyczny z płomieniejącemi oczyma.
Gdy pociąg przeniknął, strażnik usunął barjerę. Droga otwartą była teraz.
Will Scott, zaciąwszy silnem uderzeniem konia, wyczerpanego z sił, dyszącego zaledwie, zawrócił na gościniec Joinville, ten, na którym przed kilkoma dniami widzieliśmy Arnolda, dążącego do Parc-Saint-Maur. Jadać tą drogą aż ku kościołowi, skręcił w opustoszałą aleę, wśród pola idącą.
Podkowy znużonego konia ciężko uderzały w błotnisty grunt, przesiąknięty wodą.
Z rzadka stojące tu domy, w znacznej od siebie odległości, wszystkie były zamknięte. Nigdzie światło nawet przez szpary okiennic widzieć się niedawało.
Deszcz lał bezprzestannie, jak gdyby nowym potopem nawiedzić chciał ziemię. Od czasu do czasu zrywał się wicher gwałtowny, szamocząc gałęziami drzew w lewo i prawo.
Przybywszy na odległość kilku metrów od drogi wiodącej do Parc-Saint-Maur, były sekretarz Mortimera, otworzył drzwiczki powozu, a wychyliwszy się na zewnątrz, rzekł do Scotta:
— Zawróć na lewe.. i jedz zwolna... Nie chcę, ażeby turkot powozu został dosłyszanym przez zamieszkujących w willach sąsiednich. Ujechawszy około dwustu metrów, zatrzymasz się... Wysiądę z powozu i będę szedł naprzód, służąc za przewodnika.
Woźnica, posłuszny otrzymanym poleceniom zwrócił na lewo, zwolnił bieg konia, i przystanął we wskazanej odległości.
Upewniwszy się że Edmund Béraud wciąż pozostawał w omdleniu, Desvignes wysiadł z powozu.
— Jedź! — rzekł do Scotta, idąc przed koniem.
Pomimo wolnej jazdy, za kilka, minut przybyli do lasku ciągnącego się po nad brzegiem Marny, a przecinającego aleę de l’Echo.
Arnold usiłował przebić wzrokiem ciemności, spoglądając na prawo i lewo.
Dosięgnęli wreszcie skrętu alei.
— To tu... wyszepnął.
Jednocześnie Tribly wychylił się z powozu, mówiąc:
— Powraca do przytomności...
— Tem lepiej... bo właśnie przybyliśmy, rzekł zbrodniarz, z cicha. — Zejdźcie obadwa.
— A! do kroć tysięcy!... zaklął Scott po angielsku — ów przeklęty deszcz leje bez przerwy, mimo grubego mojego płaszcza, przemokłem Ido kości!
Tu zszedł z siedzenia.
Trilby nie wychodził z powozu, zajęty czuwaniem nad więźniem który rzeczywiście odzyskawszy przytomność, spoglądał w około siebie wystraszonym wzrokiem.
Przez ten czas Desvignes wyjął pęk kluczów z kieszeni, a wybrawszy z nich jeden otwierał furtkę ogrodową willi, przed tygodniem kupionej. Uczyniwszy to, zbliżył się do powozu, wyjął z poza poduszki siedzenia przyciemnioną latarnię, nabytą w przeddzień w składzie pod Wulkanem, zapaliwszy w niej świecę.
— Zgaś latarnie przy powozie... rzekł do Scotta, zapalisz je, gdy odjeżdżać będziecie.
Irlandczyk spełnił polecenie.
— Trzeba wysiąść... rzekł Trilby, pochylając się ku Edmundowi Béraud.
Kupiec dyamentów zadrżał od stóp do głowy. Czuł zbliżającą się dla siebie fatalną chwilę, nadaremnie szukając sposobów jej uniknienia. Gdy nie poruszał się z miejsca, Trilby pochwycił go wpół i z zadziwiającą siłą wyniósł z powozu.
Mimo łańcuchów, jakiemi miał ręce obezwładnione, Béraud usiłował jednak użyć nóg dla stawienia oporu, i kopać niemi zaczął mniemanego agenta.
— A! ma potężną silę ten hultaj, jak widzę, wołał Trilby. — Skrępujcie mu nogi bo mnie zmiażdżyć jest gotów!..
Will Scott wziąwszy sznur, związał nim kolana Edmunda Béraud. Nieszczęśliwy znalazł się teraz zupełnie oddanym na łaskę i niełaskę zbrodniarzów, Dwaj irlandczykowie wynieśli go z powozu, a przeszedłszy ogrodową aleę, wnieśli go do otwartego przez Arnolda mieszkania, gdzie złożyli obezwładnioną ofiarę na podłodze.
— Idźcie po kuferki i pakiet, znajdujący się w powozie, zawołał Desvignes.
Scott z Trilbym wyszli natychmiast.
Arnold sam został z Edmundem Béraud, który, leżąc bezwładnie na ziemi, zdawał się być blizkim skonania.
Ów niecny zbrodniarz, postawiwszy latarnię na stole, sięgnął do kieszeni swego okrycia, a dobywszy z niej portfel, ukradziony swojej ofierze otworzył go przy świetle latarni.
W jednej z przegródek znajdowały się bilety bankowe.
Było ich trzydzieści, każdy po tysiąc franków.
Przeliczywszy takowe, pewną liczbę na bok odłożył, resztę umieścił w portfelu, i schował go do kieszeni, ponieważ Scott z Trilbym wracali, niosąc bagaże.
— Cóż teraz robić będziemy? — zapytał Scott, wskazując na Edmunda Béraud, którego konwulsyjne drgania rychły koniec życia zwiastowały.
— To mnie tylko obchodzi rzekł Arnold, wasza czynność skończona. — Zabierajcie co się wam należy, i odjeżdżajcie.
— A koń i powóz?
— Zabierzcie je dla siebie, i zróbcie z niemi, co się wam podoba. Bądźcie wszelako ostrożni, aby ktoś nie trafił na ślad tego, co się działo tej nocy.
— Nie obawiaj się... rzekł Trilby.
— Zabierajcie pieniądze. Oto przyobiecana wam Suma!
Dwadzieścia tysięcy? — Scott szepnął.
— Nie... dwadzieścia dwa tysiące... Zasłużyliście na gratyfikację, i oto ją macie. Jesteścież zadowoleni?..


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.