Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom I-szy/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XXXVI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXXVI.

Zbrodniarz, postawiwszy latarnię na jednym z takich kamiennych odłamów, rzucił na ziemię narzędzia i rozglądać się zaczął we wnętrzu jaskini.
— Tu należy mi kopać,.. — wyszepnął, uderzając nogą o ziemię — mniej tu kamieni, robota będzie łatwiejszą.
I zrzuciwszy z siebie zwierzchnie ubranie, zatopił w grunt rydel. Trafił jednakże na opór, jakiego nie spodziewał się znaleźć.
Być może, iż ów opór pochodził ze zwierzchniego stwardnienia ziemi; przez bezustanne chodzenie po niej robotników, eksploatujących kopalnię, pod tą skorupą grunt może miększym się znajdzie.
Przekonać się o tem należało.
I położywszy rydel, ujął motykę, kopiąc nią silnie.
Pośród milczenia nocy uderzenia te ponuro się rozlegały, zatrzymał się więc po chwili.
— Zbyt wiele hałasu... — rzekł. — Jutro w całej okolicy mówić o tem gotowi i szukać przyczyny tych tajemniczych odgłosów.
Wziął znowu rydel, prowadząc dalej pracę przerwaną.
Kilka kawałów odrzuconej ziemi ułatwiły mu nieco robotę.
Pod zwierzchnią powłoką, jak to przewidział, grunt znacznie był lżejszym, dał się z łatwością unosić.
Morderca przeto kopał gorliwie, używając naprzemian to motyki, to rydla, które teraz nie sprawiały już hałasu i odrzucał ziemię na bok jaskini.
Po całogodzinnej pracy wydrążył otwór na dwa metry głęboki, sześć stop długi, a dwie stopy szeroki.
Był to grób, podobny zupełnie do tych, jakie wykopują na cmentarzach.
Wtedy przystanął, otarł czoło, potem zroszone i usiadł, by spocząć na kamieniu.
Nie zważając na zimno i deszcz, jaki zaczynał padać nanowo, wyszedł po chwili z latarnią w ręku, dążąc w stronę mieszkania.
Chodziło o przeniesienie ciała nieszczęsnej ofiary. Uczynił to bez wzdrygnięcia.
Przyniósłszy nad wykopany grób zamordowanego, ukrył go w jego głębi, zasypując ziemią.
Grudki piasku, pomięszanego z kamieniami, spadały w otchłań, sprawiając łoskot ponury.
W godzinę dół został zrównanym w głębi przepaści.
Wdziawszy natenczas ubranie, morderca zebrał ogrodnicze narzędzia i wyszedł na wyższą część ogrodu, by złożyć je we właściwym budynku, poczem wrócił do mieszkania, zamknąwszy wszystkie drzwi na klucz za sobą.
Otóż nareszcie znalazł się sam!... Nikogo wokoło niego, nikogo!
— No! teraz nikt mi już w świecie milionów wydrzeć nie zdoła! — szepnął ze strasznym uśmiechem. — Zapracowałem na nie... Sprawa była dyabelnie ciężką... Nie jeden byłby cofnął się przed nią!... Tak... niejeden może... lecz nie ja!... Po pracy... zdobycz! Lecz gdzie jest, u czarta, ów czek przeklęty? A... będzie on zapewne w portfelu nieboszczyka Béraud.
I postawiwszy na stole latarnię, zbliżył się do krzesła, na którem pozostawił swe zwierzchnie okrycie, sięgnął do kieszeni takowego, a wydobywszy portfel, usiadł z nim przy stole pod latarnią.
— Jeden podłużny skrawek papieru... — mówił z uśmiechem dzikiej radości, kładąc drżącą dłoń na pugilaresie; — skrawek papieru... na nim data... cyfra i podpis. I to przedstawia pięćdziesiąt jeden milionów!.. A te pięćdziesiąt jeden milionów są tu!... Są one moją własnością... moją wyłącznie... ponieważ jutro, zaopatrzony legitymacyjnemi papierami Edmunda Béraud, o jakie nawet nikt mnie pytać nie będzie, pójdę do banku wymieść czek na pieniądze. Wszakże ja nie śnię... nie! ja nie marzę!... Jam obudzony... jam trzeźwy!
I gorączkowo otworzył portfel, zawierający banknoty i papiery.
Nie zajmując się papierami, których znał ilość, zaczął przeszukiwać kieszonki portfelu.
W jednej z nich odnalazł piętnaście listów zapieczętowanych, które, jak wiemy, kupiec dyamentów pisał w Hotelu Indyjskim na chwilę przed sweni uwięzieniem.
— Co znaczy ta liczna korespondencya? — zapytywał zbrodniarz sam siebie, rzucając na stół listy. — Zobaczymy to później, obecnie czeku szukajmy.
Pierwsza kieszonka była pustą zupełnie.
W drugiej, znalazłszy paczkę papierów, rozwinął z nich jeden.
Był to dowód osobisty, rodzaj paszportu, wydanego przez władze Kalkuty, z podpisem francuskiego konsula, który stwierdzał tożsamość osoby Edmunda Béraud.
Ów papier, na którym wypisanemi były lata wieku kupca dyamentów, nie mógł nikomu być pożytecznym. Wsunął go więc Desvignes napowrót do portfelu, a wziął inny arkusz, pokryty cyframi, na którym poznał rachunek, spisany własną swą ręką w domu bankierskim Mortimera, przed przybyciem tamże Edmunda Béraud.
Pod owym rachunkiem kapitału był umieszczony podpis bankiera.
— Trzeba to schować... — wyszepnął nędznik. — Lecz czek... ten czek... gdzie on jest, u czarta?
I pochwyciwszy ostatnią paczkę papierów, rozwinął ją drżącemi rękoma tak niecierpliwie, iż omal jej nie rozdarł.
Zaledwie jednak rzucił okiem na napis, wyryty na arkuszu i na pierwsze linie pisma, zbladł nagle, jego oblicze przybrało wyraz obłąkania, pot kroplami wystąpił mu na czoło.
— Do kroć tysięcy piorunów! — zawołał, uderzając w stół pięścią tak gwałtownie, że aż podskoczyła latarnia. — Ach! do miliona czartów... daremnie więc pracowałem! Ten oszust okradł mnie, jak złodziej! Nie poszedł on do Francuskiego Banku, lecz po przyjeździe udał się wprost do Rotszylda, gdzie w depozyt złożył swój czek, nie chcąc sam trudzić się jego inkasowaniem. Oto pokwitowanie z odbioru, napisane ręką samego barona Rotszylda. Wszystko stracone!
I przez chwilę, uderzony tym nagłym ciosem zawodu, siedział osłupiały, bez oddechu prawie, z oczyma utkwionemi w fatalny papier, który trzymał w ręku, nie widząc go prawie.
Każdego innego ze słabszym organizmem człowieka, mózgowa apopleksya zabićby mogła w oka mgnieniu; silna jednakże budowa ciała zbrodniarza i jego młodość odpornie przeciwdziałały.
Cyrkulacya krwi, na mózg biegnącej, uspokajała się zwolna, regularniejszą się stawała, w krótkim czasie były sekretarz banku Mortimera zdołał zapanować nad swem wzruszeniem.
Objął myślą szybko wszystko, co zaszło.
— Rozumiem teraz... — rzekł. — Béraud przybył na stacyę Lyońskiej drogi żelaznej w Paryżu o dziesiątej minut dwanaście. Jadąc, rozmyślił się, iż zapóźno mu będzie udać się do banku dla otworzenia rachunku i poszedł do Rotszylda, do najpotężniejszego ze wszystkich bankierów świata!...
„Ach! gdybym był wiedział... gdybym był wiedział!... W moich rękach owo pokwitowanie na odbiór czeku jest teraz szpargałem bez wartości.
„U Rotszylda widziano Edmunda Béraud... On tam kładł swój podpis, indosując czek.
„Pójść tam dla dowiedzenia się, czyli rachunek został otwartym, byłoby to tyle, co samemu zgubić się dobrowolnie, oskarżyć się o morderstwo... o zbrodnię...
I chwyciwszy się za głowę, powtarzał:
— Ach! gdybym był wiedział... gdybym był wiedział!
Palce zbrodniarza drżały, gdy miął niemi papier, niszczący wszystkie jego nadzieje. Twarz jego podobną była do maski zmarłego człowieka. Oczy mu nagle zapadły. Konwulsyjne drganie poruszało zbielałemi ustami. Był bliskim omdlenia.
Tak więc ten nędznik, ów zbrodniarz, morderca, który nie uczuwał ani litości, ni trwogi, ani wyrzutów sumienia, zabijając niewinnego człowieka, mdlał, jak kobieta na myśl, iż ów olbrzymi majątek kupca dyamentów z rąk mu się wymykał; że gmach, tak misternie i umiejętnie przez niego zbudowany, który miał go zrobić milionerem, dostarczyć środków użycia, wszystkich roskoszy świata, runął, zburzony surową dłonią przeznaczenia... że wszystko to, o czem marzył, co było jedynym celem jego życia i co go doń wiązało, rozpłynęło się jak mgła w powietrzu, prysło jak bańka mydlana...


KONIEC TOMU I-go.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.