Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom I-szy/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XX.

Uspokoiwszy tłum, Misticot stał, ocierając chustką zranione czoło.
Powóz, który sprawił powyższy wypadek, zatrzymał się przed kaplicą. Wysiadły zeń dwie kobiety: młode dziewczę i zakonnica.
Obie zbliżyły się do chłopca.
— Biedne dziecię! — wyrzekła siostra miłosierdzia, w której czytelnicy poznali zapewne siostrę Maryę, jak w jej towarzyszce, Anielę de Verrière. — Czy aby twa rana nie jest niebezpieczną?
— Zraniły go nasze konie... — dodała z zaniepokojeniem Aniela.
— Nic to, panienko... nic, moja siostro — odrzekł Misticot. — Otóż i krew już płynąć przestała. Przyłożę octu z wodą za powrotem do domu i rana się zagoi. O! ja mam twardą czaszkę... — dodał z uśmiechem — niełatwo ona rozbić się pozwoli...
— Zaczekaj... — odpowiedziała siostra Marya — ja ci opatrzę tę ranę.
— Ależ to niepotrzebne...
— Nie spieraj się... ja tak chcę!
I wyjąwszy z kieszeni czarne, drewniane puzderko, wydobyła zeń zakonnica plaster angielski, oraz małe nożyczki. Obciąwszy niemi plaster, przyłożyła go chłopcu na czoło.
— Tak... w rzeczy samej — wyrzekła — wprędce się to zagoi; przykro nam jednak, żeśmy się stały pomimowolnemi sprawczyniami tego wypadku.
— Wybacz nam to... proszę... — dodała Aniela Verrière, wsuwając w rękę chłopca luidora.
Misticot, uczuwszy złoto, otworzył dłoń i spojrzał.
— Co pani czynisz? — zawołał, zaczerwieniony jak piwonia.
— Proszę, ażebyś przyjął tę drobnostkę, jako wynagrodzenie za winę, przez nas spełnioną. — Pani żartujesz!... — zawołał chłopiec poważnie. — Ja nic nie żądam i nic nie przyjmę. Upadłem z własnej winy... Powinienem był stać na trotuarze, a nie schodzić na środek ulicy, gdzie jadą powozy. Zraniłem się przez własną nieuwagę. Proszę, odbierz pani swój pieniądz.
— A ja cię proszę zarówno, abyś go przyjął.. — odpowiedziała Aniela.
— Nie śmiem odmówić... ale to przykrość mi sprawia... To wstyd mi czyni...
— Odmowa twoja mocnoby mnie zmartwiła.
— Przyjmuję zatem — odrzekł Misticot, jakoby uderzony jakąś myślą ukrytą; — przyjmuję, lecz nie dla siebie, ale dla biedniejszych odemnie.
I zbliżywszy się do skarbonki, umieszczonej we wgłębieniu muru kaplicy, wsunął tam luidora, poczem wróciwszy do obu kobiet, dodał:
— Jesteś pani litościwy, masz serce szlachetne, dość spojrzeć na ciebie, aby odgadnąć, że o ile jesteś piękną, o tyle dobrą być musisz. Odmawiając przyjęcia jałmużny, nie czynię tego przez próżną dumę, ale dlatego, iż wsparcia nie potrzebuję. Pracą zarabiam na życie... Mimo to, wdzięcznym pani za ten dar jestem i będę prosił Boga, ażebyś była szczęśliwą.
Obie kuzynki, zdumione wygłoszonemi przez chłopca słowy, patrzyły nań ze zdziwieniem.
— Wierzę w to wszystko i idę drogą, jaką mi wskazał proboszcz z Montmartre, proboszcz, który mnie uczył, gdy byłem małem chłopięciem. Obecnie zajmuję się głownie sprzedażą medalików; wierzę w ten towar swój niezachwianie, będąc przekonanymi, że jeżeli przed chwilą uniknąłem śmierci, medalikom to moim zawdzięczam. Mam jeden z nich zawieszony na szyi, z którym nie rozłączam się nigdy. Pozwól mi więc, pani, ofiarować sobie podobny mojemu, dla przekonania mnie, iż nie gniewasz się za odmowę w przyjęciu luidora.
To mówiąc, chłopiec wydobył medalik z pudełka i podał go Anieli.
Dziewczę zawahało się w przyjęciu, spojrzawszy na Mryę.
— Och! błagam i proszę, nie odmawiaj pani — mówił ze wyruszeniem Misticot: — inaczej sądziłbym, że gardzisz moją ubogą ofiarą.
— Przyjmij, Anielo... — mówiła zakonnica z uśmiechem.
Panna Verrière wzięła medalik.
— Jesteś zacnym chłopcem... — wyrzekła.
— Ileż lat masz, mój mały przyjacielu? — pytała siostra Marya.
— Kończę rok piętnasty.
— Mieszkasz przy rodzicach?
— Nie, nie mam ojca, ani matki.
— Jesteś więc sierotą?
— Tak, siostro... niestety!... od jedenastego roku życia.
— Lecz masz zapewne rodzinę, która się tobą opiekuje?
— Nie mam nikogo... sam jestem na świecie. Mój ojciec zmarł pierwszy... matka wkrótce po nim.
Przy tych słowach łza, zabłysnąwszy w oku chłopięcia, spłynęła na jego policzki.
— Bez opieki, bez pomocy, w tak młodym wieku... w jakiż sposób zarabiasz na życie? — pytała zakonnica.
— Jak widzisz, siostro... Dziś, korzystając z pogodnego czasu, sprzedaję przedmioty religijne... Jutro, gdyby była niepogoda, będę czyścił obuwie na ulicach przechodniom, albo roznosił dzienniki. Znajdę sobie jaką robotę, lecz zawsze uczciwą. Potrafię się spowolnić najmniejszem, ufam w mą przyszłość.
— Jakże się nazywasz?
— Nazywają mnie powszechnie Misticot....
— Ależ to nie jest nazwisko...
— Tak.. w rzeczy samej.
— Zkąd ci nadano tę nazwę?
— Ponieważ będąc małem chłopięciem, śpiewałem zwykle kuplet o wiernym Misticocie, posłyszany w teatrze. Moje prawdziwe, rodzinne nazwisko jest Stanisław Dumay.
— Gdzie mieszkasz?
— Przy ulicy de la Fontaine, nr. 5-ty, w okręgu Clignancourt.
— Jesteś inteligentnym chłopcem — rzekła Aniela — szkoda twoich zdolności do tak drobnych zajęć. Czemu się nie postarasz o coś korzystniejszego? Umiesz zapewne czytać i pisać?
— Umiem, pani... Wstydziłbym się nie umieć tego w mym wieku. Niedość, że piszę czytelnie, lecz i ortograficznie i nie pomylę się również w rachunku.
— Gdyby ci więc ofiarowano miejsce w jakim domu bankierskim, albo handlowym do zajęć biurowych, przyjąłżebyś takowe?
— Byłbym głęboko wdzięcznym... lecz odmówićbym musiał...
— Odmówiłbyś?
— Tak, pani...
— Dlaczego?
— Mam pewne postanowienie, którego nie zmienię... Postanowienie to jest jedynem mojem marzeniem.
— Cóż to takiego?
— Skoro zbiorę nieco pieniędzy z mych drobnych rzemiosł i dosięgnę cyfry, jaką sobie oznaczyłem, wynajmę sklepik i założę w nim małą księgarnię. Ach! ja przepadam za książkami... Jestem pewien, że mi się poszczęści w tym zawodzie.
— Pozwoliłbyś więc przyjść sobie z pomocą w urzeczywistnieniu tych planów?
— Z wdzięcznością.
— Przyjdź zatem do nas... do mieszkania mojego ojca.
Misticot cofnął się zmieszany.
— Mnie... przyjść do pani?... nie! to niepodobna...
— Dlaczego?
— W tej bluzie... w takiem ubraniu?
— Ubiór to tak dobry, jak każdy inny...
— To prawda... Lecz pani należysz do bogatego świata... do świata szyku i mody... a jam ubogie dziecię ludu...
— Nic to nie znaczy, gdy szlachetne idee łączą nasi zbliżają ku sobie. Przyjdź... ja proszę cię o to. Pragnę ci dopomódz w urzeczywistnieniu zacnych na przyszłość twoich zamiarów.
Tu Aniela dobyła z pugilaresiku kartę wizytową i podała ją Misticotowi.
— Pan Juliusz Verrière... bulwar Hausmanna... — powtórzył głośno, czytając. — Zatem ojciec pani jest to bankier... pan Verrière?
— Tak... odpowiedziało dziewczę. — Słyszałżeś coś o nim?
— Bardzo wiele...
— Od kogo?
— Od bliskiej krewnej pani... od jej ciotki...
— Od mojej ciotki.
— Tak.
— Od pani Perrot?
— Właśnie.. od praczki, pani Perrot, mieszkającej przy ulicy Garreau, w Montmartre... Tak, pani... w rodzinach niewszyscy mogą być bankierami... Wiem, że pani zapewne nieczęsto widujesz się ze swoją ciotką, rzecz naturalna, ponieważ jej pozycya jest całkiem odmienną. Ojciec pani zajmuje w świecie wysokie stanowisko, zaś mama Perrot stoi na najniższym szczeblu. Kocha ona jednakże panią szczerze i zanim panią poznałem, wiedziałem już od niej, o ile pani jesteś miłosierną dla ubogich ludzi. Miała w tym względzie słuszność zupełną mama Perrot... Widywałem też u niej jednego z pani kuzynów, który przez czas długi mieszkał w Montmartre... a obecnie mieszka przy ulicy de Fleures... Pani wiesz, o kim ja mówię?...
— O Eugeniuszu Loiseau... nieprawdaż?
— Tak... introligatorze.
— To rzeczywiście mój kuzyn... — odrzekła Aniela.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.