Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom I-szy/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XXI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXI.

— I ten nie jest bogatym... — zaczął Misticot. — Ach! on panią również uwielbia! Nieraz mówił mi o pani u mamy Perrot, gdym chodził do niej po odbiór upranej bielizny.
— Mój kuzyn, Eugeniusz Loiseau, jest bardzo uczciwym człowiekiem — zaczęła Aniela. — Mimo, iż znam go niewiele, mam dla niego prawdziwy szacunek. Przyjdź do nas, moje dziecię, pomówimy o tych zacnych ludziach, którzy są twymi przyjaciółmi.
— Będę korzystał z łaskawego pani zaproszenia... przyjdę któregokolwiekbądź dnia napewno. Tymczasem proszę, nie zgub pani ofiarowanego ci przezemnie medalika, gdyż mam to pewne przekonanie, iż on ci szczęście przyniesie.
— Będę go pilnowała starannie! — odrzekło dziewczę z uśmiechem.
To mówiąc, weszła do biura rachunkowego wraz z siostrą Maryą, aby tam złożyć ofiarę, i zażądać pozwolenia na zwiedzenie rozpoczętych budowli.
Misticot zajął się sprzedażą swego towaru, nie z takim jednak jak wprzódy zapałem, skutkiem albowiem otrzymanego skaleczenia, dokuczał mu silny ból głowy.
— Ach! zacne dziewczę... — myślał sobie. — Niedumna bynajmniej, chociaż ma ojca bankiera i tak wspaniały powóz. Nie wstydzi się swoich ubogich krewnych, co rzadko spotykać się daje. Gdyby została mą protektorką mógłbym otworzyć księgarnię... Jakże szczęśliwym byłbym natenczas!
Aniela jednocześnie mówiła do swojej kuzynki:
— Podoba mi się ten chłopiec. Dobre w nim serce, uczciwa, zacna natura... Radabym przyjść mu z pomocą.

— Zasługuje on, byś się zajęła jego przyszłością — odpowiedziała zakonnica. — Odgadłam szlachetną duszę w jego spojrzeniu... Nie powstydzisz się za swego protegowanego, jestem tego pewną.

∗             ∗

Jak wiemy, były sekretarz z Kalkuty, rozłączywszy się z Trilbym i Scottem, jechał na stacyę Winceńskiej drogi żelaznej.
Pociąg miał wyruszyć o trzeciej godzinie. Ów pociąg obsługiwał wszystkie stacye, położone na linii, aż do Brie-Comte-Robert.
Ku której z nich dążył Arnold Desvignes? Nie zdecydował się jeszcze stanowczo w tym względzie i kupił bilet do najdalszej na linii, to jest do Brie-Comte-Robert.
Pociąg miał wyruszyć za chwilę. Wszystkie sale pootwierano. Wybiegłszy z pośpiechem, wsiadł do wagonu pierwszej klasy.
Po upływie kilku sekund dwaj oficerowie artyleryi wsiedli do tegoż samego przedziału.
Mniemany anglik z amerykańską swobodą rozłożył się na poduszkach kanapy i przymknąwszy oczy, spać się zdawał. Mówimy zdawał, ponieważ w rzeczywistości nie spał on wcale, ale rozmyślał, lecz wkrótce natężył słuch pomimowolnie, gdy dwaj oficerowie zaczęli pomiędzy sobą rozmowę.
Jeden z nich, dwudziestoczteroletni blondyn, zagadnął drugiego:
— Byłeś więc w ministeryum?
— Byłem... — odrzekł jego kolega, porucznik, jak on, wyróżniający się typ wojskowego, postać otwarta, energiczna, z regularnemi rysami twarzy, oczyma jaśniejącemi inteligencyą i silną wolą, ciemnemi, krótko obciętemi włosami, z małym wąsikiem nad zwierzchnią wargą.
— I cóż się tam dowiedziałeś? — zapytał pierwszy.
— Nader ważnej rzeczy... Admirał Courbet żąda przysłania sobie posiłków, możemy więc wkrótce tak ty, jak ja, pójść do Tonkinu, zmierzyć się z czarnymi.
— Nie smuci mnie ta wiadomość. Lubię morze, a nadewszystko podróże. Zresztą, możemy tam rychlej, niż we Francyi, dosłużyć się awansu. Skoro się tam bija, pośpieszmy.
— Powrócimy kapitanami... — odrzekł ów brunet porucznik z uśmiechem. — Dzieliłbym w zupełności twe zdanie — dodał po chwili — gdyby Tonkin, na nieszczęście, nie był tak daleko.
— Zostawiasz swą ukochaną we Francyi, wszak prawda?
— Nie przeczę...
— Przyznaj-no, Vandame... na seryo tą miłością jesteś zajętym?
— Kocham to dziewczę z całego serca... całą mą duszą... ze wszystkich sił moich... i sądzę, że jestem nawzajem kochanym.
— Sądzisz zaledwie...
— Sądzę i spodziewam się... mam nadzieję... Nie mogę powiedzieć, że jestem pewien, nie otrzymawszy od niej żadnego wyznania.
— Z dziewczęciem uczciwem a szczerem nie potrzeba wyznań, aby odgadnąć, co się dzieje w jej sercu.
— Aniela jest wcieloną szczerością i szlachetnością... jestem pewien jej dla siebie przyjaźni... lecz co do miłości twierdzić się obawiam.
Na wymówione głośno imię Anieli, Arnold Desyignes otworzył oczy i utkwił je w obliczu oficera.
Vandame mówił dalej:
— Ona jest jeszcze tak młodem dzieckiem, iż nie znać może rodzaju uczucia, jakie zbudziło się w jej sercu.
— Zatem ty powinieneś widzieć za dwoje.
— Bezwątpienia... lecz nic nie nagli... Dlaczego rzecz tę przyśpieszać? Miłość zarówno dobrze żyje nadzieją.
— Tak... lecz gdy będziesz zwlekał swe oświadczyny ojciec wydać za mąż ją może.
— O! tego się nie obawiam. Pan de Verrière nie przyśpieszy mi o dzień jeden terminu, w jakim zakreślił wydać zamąż swą córkę.
— A owym terminem?
— Jest dwudziesty pierwszy rok życia Anieli. Obecnie nie ukończyła ona jeszcze lat dziewiętnastu... Widzisz więc, iż mam dość czasu przed sobą.
Na wymówione nazwisko Verrière, Arnold drgnął pomimowolnie. Nie ulegało żadnej wątpliwości, iż mówiono o dziewczęciu, spotkanem przezeń w podróży, o tem dziewczęciu jasnowłosem, dla którego gwałtowna miłość zapłonęła w jego sercu, Traf stawił go wobec pretendenta do ręki panny Verrière i ów to rywal sądził się przez nią kochanym!...
Desvignes natężył całą uwagę.
— Czyś zwierzył się przynajmniej swemu wujowi, panu de Verrière, ze swych nadziei? — pytał towarzysz porucznika Vandame.
— Jasno i kategorycznie, nie jeszcze... — odparł zapytany. — Sądzę jednak, iż zrozumiał znaczenie mych myśli, gdym mówił niejednokrotnie: „Pragnąłbym dostać za małżonkę dziewczę łagodne, powabne, jednem słowem doskonałe w każdem znaczeniu, jak moja kuzynka.“ Wszakże to było jasne... nieprawdaż?
— Cóż na to odpowiedział?
— Zostawiam Anieli wyłączny i wolny wybór przyszłego jej męża, pewien, że złego wyboru nie uczyni.
— A! do kroć tysięcy!... — zawołał żywo porucznik. — Wszak to wyraźne upoważnienie, abyś się starał ojej względy... Odpowiedź ta znaczyła: „Staraj się, aby Aniela cię pokochała, a z mej strony w tym razie nie zajdzie żadna przeszkoda. Wszystko tu od niej właśnie zależy... Zostawiam ci wolną drogę.“
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewien! W twojem miejscu postarałbym się rzecz tę bezzwłocznie rozstrzygnąć. Pozostaje ci chcieć tylko, a ręczę słowem, że pan de Verrière odda ci córkę przed dwudziestym pierwszym rokiem jej życia.
— Może to być... lecz...
Tu Vandame zmilkł nagle.
— Lecz co? — pytał jego przyjaciel.
— Lecz rozstrzygnąć rzecz tę bezzwłocznie, jak mówisz, w czasie, gdy mogą nas lada chwila zawezwać na wojnę w głąb wschodu... Nie! blizkość mego odjazdu zaniepokoiłaby pana Verrière i zatrwożyła Anielę.
— W tym razie masz słuszność... przyznają.
— Potwierdzasz więc, że chwila źle byłaby na to wybraną?...
— Tak... w rzeczy samej... Myśleć o zaślubinach z wdowieństwem w perspektywie, z wdowieństwem przypuszczalnem w każdym razie, byłoby rzeczą niekoniecznie przyjemną. Nie czyń więc, według mego zdania oficyalnych oświadczyn, nic jednak nie przeszkadza ci upewnić się, czy jesteś kochanym przez pannę Verrière? Wahając się w tym razie, zostawiasz wolne miejsce innemu, co jest niezręcznością z twej strony. Placówka niestrzeżona uważa się za wziętą placówkę, pamiętaj o tem i staraj się przeto przed odjazdem upewnić, czy jesteś więcej niż kuzynem dla swej nadobnej kuzynki.
— Masz słuszność... pójdę za twoją radą — odrzekł Vandame.
Pociąg zatrzymał się na stacyi. Konduktorowie wołali: Vincennes! Vincennes!
Obaj oficerowie wysiedli.
Desvignes, zostawszy sam w wagonie, napisał w konotatniku te słowa:
Vandame, porucznik 7-go pułku artyleryi.
— Ha! — zawołał, zamykając konotatnik — otóż więc rywal! Dobrze o tem wiedzieć... No! zobaczymy, mój fanie!... Wyraźnie los mi sprzyja, skoro pozwolił mi spotkać tych obu oficerów w wagonie.
Po kilku minutach pociąg wyruszył w dalszą drogę.
Były sekretarz Mortimera siedział pogrążony w zadumie.
Minięto Fontenay pod Bois, następnie Nogent. W pięć minut później zatrzymano się w Joinville-le-Pont.
— Wysiądę tu — rzekł Arnold.
Otworzywszy drzwiczki, wysiadł z wagonu, po oddaniu połowy oddartego biletu konduktorowi, z którego drugą połowę zachował na bezpłatny powrót.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.