Przejdź do zawartości

Walka o miliony/Tom I-szy/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom I-szy
Część pierwsza
Rozdział XIX
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XIX.

— Lecz jeszcze słowo, a raczej rada, jakiej udzielić wam pragnę — rzekł Arnold Desvignes. — Mimo, że obecnie posiadacie pieniądze, które pozwolą wam żyć wygodniej, bądźcie przezornymi, nic nie zmieniajcie w swoich zwyczajach, jak również i całej powierzchowności. Nie opuszczajcie samowolnie cyrku Fernando... Gdyby wam uwolnienia udzielić nie chciano, postarajcie się, aby was wydalono... tym bowiem sposobem odsunięcie od siebie wszelkie podejrzenia.
„Sprawa, jaką mamy rozpocząć, jest nader ważną. Jeśli ją wygram, stanie się ona dla was źródłem majątku, który zapewni wam niezależność do końca życia. Strzeżcie się zatem, aby przez jaką niezręczność nie zniszczyć tak świetnej dla siebie przyszłości. Bądźcie spokojni, cierpliwi, jak prawdziwi irlandczykowie, którymi jesteście.
— Nie obawiaj się — rzekł Trilby — będziesz z nas zadowolonym.
— Uczęszczajcie i nadal do domu przy ulicy de Ponthieu. Miejsce to przydatnem wam być może dla wspólnego porozumiewania się, skoro członkowie prefektury poruszą się jak pszczoły w ulu. Czuwajcie i bądźcie bacznymi, a nadewszystko strzeżcie się angielskiej policyi, której agenci dobrze was znają.
— Jeżeli oni nas znają i my ich znamy nawzajem — rzekł Will Scott.
— Pamiętajcie, że przezorność jest matką bezpieczeństwa.
— A gdzież się zobaczymy? — zapytał Trilby.
— Nie u was i nie u mnie. Wypada nam się spotykać na obcym gruncie. Znacież restauracyę pod Czterema sierżantami?
— Na bulwarze Beaumarchais’ego... koło Bastylii?
— Tak. Będę tam przychodził codziennie około szóstej na obiad i wy tam przychodźcie... Nie okazujcie zdziwienia, jeżeli mnie nie poznacie. Będę musiał zmieniać się bezustannie. Ułożymy hasło dla wspólnego porozumiewania się, tak, aby ów znak niczyjej nie zwrócił uwagi.
— Jakiż znak?
— Zaczekajcie..
A po chwili zamyślenia zawołał:
— Mam go!
Tu wsunąwszy dwa palce w kieszonkę kamizelki, wyjął z niej medalik, kupiony od Misticota.
— Oto jest... — rzekł.
Scott i Trilby pochylili się, przyglądając.
— Zupełnie, jak nasze... — zawołali, wyjmując swe medaliki.
— Od kogo je dostaliście? — zapytał Arnold.
— Od chłopca, który je tu sprzedawał przed twojem przybyciem.
— Od tego, któregom spotkał zapewne... Wyrostek piętnastoletni napastował mnie w pobliżu; aby go się pozbyć, kupiłem tę oto drobnostkę, nie myśląc, iż ona na coś przydać mi się może, Tak, za pomocą tego oto medalika poznawać się wspólnie będziemy. Ilekroć razy przyjdę do restauracyi pod Czterema sierżantami, będę się starał kłaść go zawsze na widocznem miejscu. Zważajcie wówczas na me poruszenia. Gdybym potrzebował pomówić z wami w restauracyi, wyjdę natenczas, a wy po chwili wyjdźcie za mną.
— Dobrze... — rzekł Scott.
— Jeszcze jedno... — zaczął Desvignes. — Wszyscy trzej posiadamy takie medaliki, niech one więc staną się dla nas znakiem porozumienia. Gdybym potrzebował was powiadomić, iż na was oczekuję, przyślę wam ów medalik w kopercie, owinięty w kartkę białego papieru. Kartka będzie przypieczętowaną lakiem do koperty. Tym sposobem nikt nie odgadnie, co się w jej wnętrzu znajduje.
— Doskonały sposób! — rzekł Scott — a gdzie wtedy z tobą spotkać się mamy?
— Oczekujcie na mnie natenczas pod arkadami, na placu Royal.
— Z której strony?
— Od ulicy św. Antoniego.
— Lecz gdybyśmy nie byli w domu obecni, gdy nam przyniosą kopertę?
— Masz słuszność... dobrze to przewidziałeś... Zatem na białej kartce papieru, jaka będzie zamieszczoną w kopercie, napiszę wam godzinę, o której przyjść macie. Schadzka nastąpi we dwie godziny później, chociażby to nawet było wśród nocy.
— A gdyby nam wypadło widzieć się z tobą w jakiej ważnej, nieprzewidzianej okoliczności?
— Zrobicie jak ja... Przyślecie mi w kopercie medalik.
— Gdzie... pod jakim adresem?
— Ulica de Tournelles, nr. 36, dobrze numer zapamiętajcie...
— Pod twojem nazwiskiem, Karola Gérard?
— Nie! nigdy... — rzekł były sekretarz Mortimera, potrząsając głową przecząco. — Pamiętajcie, iż odtąd nie ma Karola Gérard... on zniknął... przepadł na zawsze! Nazywam się obecnie Arnold Desvignes, jestem profesorem obcych języków.
Will Scott, położywszy rękę na czole, mruknął w zamyśleniu:
— To więc nader ważna sprawa...
— A teraz — rzekł Arnold — skoro już powiedzieliśmy wszystko, cośmy mieli sobie do powiedzenia, wychodźcie, mając wszystkie szczegóły w pamięci. Przechodząc, rozkażcie mi tu podać rachunek za śniadanie. Do jutra zatem, do godziny szóstej, pod Czterema sierżantami.
— Do jutra.
Po uściśnieniu sobie rąk nawzajem, obaj anglicy odeszli.
Desvignes, zapłaciwszy rachunek, wyszedł zarówno. Idąc, spojrzał na zegarek. Wskazywał on drugą godzinę.
Zwróciwszy się na bulwar de Clichy, wsiadł do fiakra, udając się na stacyę Winceńskiej drogi żelaznej.
Tłumy paryżan zwiedzały w tym czasie nowo wznoszące się budowle olbrzymiego kościoła Sacré-Coeur. Obok tych budowli, jak nadmieniliśmy powyżej, znajdowała się kaplica, do której na odprawiane nabożeństwo dążyło mnóstwo pielgrzymów.
W korpusie gmachu, łączącego się z kaplicą, znajdowało się biuro rachunkowe, w którem przyjmowano ofiary, wydając zarazem pozwolenia na zwiedzanie robót osobom, pragnącym poznać je zbliska. Nawprost tych to biur właśnie i kaplicy umieścił się Misticot ze swym drobnym przemysłem. Sprzedaż szła mu nader pomyślnie.
Przy pięknej wiosennej pogodzie zwiększały się tłumy przybywających. Mosiężne i posrebrzane medaliki licznych znajdowały nabywców. Chłopiec cieszył się nadzieją, iż wieczorowy rachunek wykaże mu o wiele znaczniejszy dochód, niż dni poprzednich.
— Trilby... ów niedźwiedź, przyniósł mi szczęście — mówił z uśmiechem. — Będę go za to hucznie oklaskiwał, skoro w przyszłym tygodniu wystąpi w nowej pantominie, jeżeli notabene ów dyrektor cyrku amerykańskiego nie uwiezie wraz z sobą obu anglików.
Mimo, że wzgórze, na którem budowano kościół, było bardzo stromem, a ztąd trudnem i przykrem do przebycia, mnóstwo ku wierzchołkowi dążyło powozów. Fiakry, karety i landa wiozły odwiedzających ze wszystkich stron Paryża, zatrzymując się rzędami pod palisadą przy drodze.
Misticot uczuł się podwójnie ożywionym. Biegał na wsze strony, namawiając przybyłych do kupna swego towaru.
— Oto — wołał — panowie i panie, medaliki, odbite na cześć odbudowania kościoła Sacré-Coeur... Medaliki poświęcane, srebrne i mosiężne. Kupujcie, panowie i panie... Ta drobna pamiątka szczęście wam przyniesie.
Zręczny i żywy, jak wiewiórka, podrostek, przesuwał się niepostrzeżenie przez najbardziej zbity tłum ludzi. Ta wszakże jego zręczność i chybkość nie ocaliła go przed wypadkiem.
Powozy jechały jeden za drugim bez przerwy.
W chwili, gdy Misticot, sprzedawszy dwa medaliki, odbierał za nie pieniądze, nie dosłyszawszy wołania nadjeżdżającego stangreta, wpadł pod koła karety, zaprzężonej we dwa anglo-normandy, i uderzony przez jednego z nich w ramię, upadł na bruk.
Krzyk przerażenia rozległ się wśród tłumu. Sądzono, że chłopiec na miejscu stratowanym zostanie. Nic mu się jednak nie stało. Woźnica, spostrzegłszy niebezpieczeństwo, wstrzymał konie w miejscu.
Misticot ze zranionem czołem podniósł się żwawo. Otoczono go zewsząd, pytając.
— Nic mi się nie stało... — mówił — drobnostka... nie ma mówić o czem. Jutro i śladu nie pozostanie. Główną jest rzeczą, iż medaliki pozostały w pudle nienaruszone i nie rozsypały się w strumyk.
W chwili upadku chłopca pudełko zamknęło się w rzeczy samej. Ograniczyło się wszystko na pomieszaniu się w niem obrazków i medalików w nieładzie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.