W pałacu carów/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł W pałacu carów
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biblioteka Echa Polskiego
Data wyd. 1932
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Wielki książę Konstanty, młodszy brat Aleksandra, odziedziczył jak się zdaje, całkowicie charakter swego ojca, ze wszystkiemi tegoż dziwactwami.
O ile Konstanty nie lubił oddawania się nauce, o tyle podobały mu się ćwiczenia żołnierskie. Fechtować się, jeździć konno, odbywać musztrę wojskową z powierzonemi mu oddziałami — to w oczach wielkiego księcia wydawało się czem bardziej pożytecznem, niźli ślęczenie nad botaniką, astronomją, malarstwem i tym podobnemi gałęziami wiedzy. Pod tym względem właśnie był zupełnie podobny do swego ojca, cesarza Pawła.
Z czasem tak dalece zapłonął do wszelakich ćwiczeń wojskowych, że nawet w dniu swego ślubu wstał o godzinie piątej rano i zabrał się do musztrowania żołnierzy, którzy znajdowali się koło pałacu.
Zerwanie Rosji z Francją wyszło na korzyść Konstantemu, którego ojciec posłał na uzupełnienie edukacji wojskowej do armji, będącej pod dowództwem feldmarszałka Suworowa.
Ale taki nauczyciel, jak Suworow, głośny tyleż dla swego męstwa, co i dla dziwactw charakteru, nie bardzo się nadawał do wychowywania Konstantego, a przedewszystkiem do oduczenia go różnych dziwactw. Rezultat też był taki, że ekstrawagancje w charakterze Konstantego nie tylko że nie znikły, lecz nawet rozwinęły się, tak że wśród otoczenia powstała kwestja: czy nie odziedziczył wypadkiem Konstanty po ojcu swych warjacji?
Po powrocie z wyprawy na Francję, otrzymał Konstanty nominację na namiestnika Polski. Gdy stanął na czele walecznego narodu polskiego, to jego upodobania żołnierskie jeszcze bardziej wzrosły: najprzyjemniejszą rozrywką Konstantego stały się wszelakie parady, przeglądy wojska, marsze i musztry.
W zimie, czy w lecie, mieszkał w pałacu Brűhlowskim koło Ogrodu Saskiego, albo w pałacu Belwederskim; wstawał o godzinie trzeciej rano i sam wkładał na siebie mundur generalski. Żaden sługa nie śmiał mu w tem pomagać. Poczem przy okrągłym stole w pokoju, w którym wisiały malowidła mundurów wszystkich pułków armji polskiej, lustrował rozkazy, wydane dzień przedtem przez pułkownika Aksamiłowskiego, aprobował je, lub odrzucał.
Przy tem zajęciu trwał do godziny dziewiątej, poczem naprędce spożywał śniadanie i natychmiast udawał się na piękny Plac Saski, gdzie go zazwyczaj oczekiwały już dwa pułki piechoty i jeden szwadron kawalerji.
Przy jego zbliżaniu się muzyka poczynała grać hymn, ułożony przez Karpińskiego, poczem natychmiast zaczynały się ćwiczenia. Żołnierze mijali go matematycznie prawidłowemi krokami, robiąc, podług jego komendy, wszelakie zwroty. Bardzo często Wielki Książe Konstanty przybywał na te ćwiczenia ubrany w zielony strój myśliwego, mając na głowie miękki kapelusz, ozdobiony piórami.
Pod wązkiem czołem księcia Konstantego, porytem głębokiemi zmarszczkami, siedziała para błękitnych oczu z wielkiemi rzęsami. Jego bystry wzrok, nieduży nos, zadarty ku górze oraz długa dolna warga nadawały jego twarzy jakiś wyraz niesamowity, a jednocześnie okrutny.
Przy dźwiękach muzyki wojskowej, na widok ludzi, mijających go miarowym ceremonjalnym marszem, Konstanty zapominaj o wszystkiem na Świecie! Oczy mu się wtedy świeciły jak w febrze, do twarzy uderzała krew, ręce zaciskały w pięście, a nogi wybijały takt kroczących pułków... Był niezmiernie zadowolony, gdy wszystko szło dobrze, ale wpadał we wściekły, bestialski gniew; gdy podczas musztry lub parady zdarzało się coś, nie po jego myśli!
W takich razach okrutnie rozprawiał się z winnymi: za najmniejsze omyłki żołnierzy karał — aresztem, a oficerów — degradował. To okrucieństwo jego rozszerzało się nie tylko na ludzi, ale i na zwierzęta.
Razu pewnego otrzymał skądś małpę, a ponieważ wyprawiała ona wiele hałasu — kazał ją zamknąć do klatki. Drugim razem koń zrobił błąd w przeskakiwaniu przez barjerę, wówczas kazał ukarać go tysiącem kijów. Trzecim razem polecił zastrzelić psa, który w nocy obudził go swym wyciem...
Jego wesoły nastrój wyrażał się w tak samo dzikiej formie, jak i gniew: Konstanty dosłownie przewracał się po podłodze ze śmiechu, tarł ręce z radości, tupał nogami z zadowolenia... W takie chwile chwytał pierwsze lepsze dziecko, podnosił i podrzucał do góry, szczypał je, pociągał za nos, a następnie dawał mu złoty pieniądz. Miewał też niekiedy godziny, gdy nie gniewał się ani nie cieszył, ale przebywał w jakiejś prostracji ducha, w głębokiej melancholji. Doznawał wtedy niezwykłego osłabienia fizycznego, jęczał przewracając się po kanapach lub na podłodze.
W takich chwilach nikt nie śmiał się zbliżyć do niego, prócz pewnej wysokiej bladej kobiety, ubranej w zwykłą białą suknię z niebieskim pasem. Ta kobieta wywierała na niego wpływ magiczny. Siadała koło niego, a on kładł jej głowę na kolana, płakał jak dziecko, poczem zasypiał i obudził się zupełnie zdrowym. Kobietą tę była — Anna Grudzińska, anioł stróż Polski („l’angę gardieu de la Pologne”)
Ten napół dziki człowiek, o namiętnym warjackim charakterze, stawał się przy niej nagle nieśmiałym, jak dziecko. On, wobec którego wszyscy drżeli, nieśmiało prosił starego ojca o rękę Anny Grudzińskiej, błagając, by mu nie odmawiał, gdyż bez niej żyć nie może! Starzec nie odmówił Wielkiemu Księciu i w ten sposób Konstanty uzyskał zgodę jego córki. Ale trzeba było jeszcze otrzymać zgodę cara.
Konstanty otrzymał tę zgodę — wyrzekłszy się swych praw do tronu carskiego...
I oto, ten przedziwny, nieodgadnięty człowiek, który niby Jowisz Olimpijski, przyprawiał o drżenie wszystkich — oddał koronę za serce młodej Polki, czyli gwoli ukochanej kobiety wyrzekł się władztwa nad olbrzymiem imperium, zajmującą siódmą część kuli ziemskiej, zaludnionem pięćdziesięcioma trzema miljonami mieszkańców!
Anna Grudzińska otrzymała od cara Aleksandra I tytuł „księżny Łowicza”.
Takim był człowiek, do którego miałem się udać. Przybył on do Petersburga, wtedy, jak mi mówiono potajemnie, ponieważ dowiedział się w Warszawie o olbrzymim spisku obejmującym całą Rosję. Owóż nici tego spisku, które był trzymał w swych rękach, urwały się, dzięki kamiennemu uporowi dwóch spiskowców polskich, których uwięził.
Jak widzicie, okoliczności nie bardzo sprzyjały temu, by w tak poważnej chwili dla Konstantego, zwracać się do niego z tak mizerną prośbą, jak moja.
Wynająłem dorożkarza i udałem się nazajutrz do Strelny z listem — do adjutanta wielkiego księcia Konstantego oraz z prośbą na imię cesarza Aleksandra...
Po dwóch godzinach jazdy wspaniałą drogą, po lewej stronie zamkniętemi domkami, a po prawej mającą równinę, sięgającą prawie do samej Zatoki Fińskiej — przybyliśmy do Strelny.
Około poczty na ulicy Wielkiej skręciliśmy na prawo, a w kilka minut potem znalazłem się przed pałacem Wielkiego księcia. Warta nie chciała mnie przepuścić, ale gdy pokazałem jej list — przepuszczono mnie.
Minąłem taras i znalazłem się w przedpokoju.
Poproszono mnie, abym poczekał chwilę w pokoju, którego okna wychodziły na śliczny ogród. Oficer zabrał mój list. W chwilę potem, wrócił i poprosił mnie, abym udał się za nim.
Wielki książę Konstanty stał oparty plecami o napalony piec, ponieważ powietrze na dworze było dość ostre, mimo iż był to dopiero początek września. Dyktował jakąś depeszę adjutantowi, który siedział koło niego. Nie oczekiwałem wcale, że zostanę tak prędko przyjęty, przeto zatrzymałem się na progu.
Zaledwie drzwi zamknęły się za mną, gdy wielki książę, rzuciwszy na mnie swój przenikliwy wzrok, nie zmieniając pozy, zapytał:
— Skąd jesteś pan rodem?
— Z Francji, Wasza Wysokości.
— Ile pan ma lat?
— Dwadzieścia sześć.
— Nazwisko?
— S...
— A więc to pan chcesz otrzymać posadę mistrza szermierki w jednym z pułków Jego Cesarskiej Mości, mego brata?
— Jest to przedmiotem najgorętszego mego życzenia!
— Powiadasz pan, że jesteś pierwszorzędnym szermierzem?
— Raczy mi wybaczyć, Wasza Wysokość. Nie mówiłem tego, bo czyliż mógłbym się zdobyć na taką śmiałość?
— Ale pan, prawdopodobnie, tak myślisz?
— Wasza Wysokość sam raczy wiedzieć, że próżność jest największą wadą rodu ludzkiego. Zresztą, dałem już seans publiczny, to też Wasza Wysokość może zasięgnąć o mnie informacji.
— Wiem o tem. Ale w tym seansie miałeś pan do czynienia tylko z amatorami oraz dość przeciętnymi szermierzami.
— Oszczędzałem ich, Wasza Wysokośći!
— No, a gdybyś był ich pan nie oszczędzał, to co wtedy byłoby?
— Tuszowałbym ich z dziesięć razy, podczas gdy oni mnie może raz jeden...
— Masz ci! W takim razie i mnie mógłbyś pan tuszować dziesięć razy przeciwko jednemu?
— To zależy, Wasza Wysokości.
— To jest, jakto, — to zależy?
— No tak. zależnie od tego, jakby, sobie Wasza Wysokość życzył, być traktowanym... Jeśli fechtować się będę z wielkiem księciem, to rozumie się samo przez się, że Wasza Wysokość będziesz mnie tuszować dziesięć razy, podczas gdy ja Waszą Wysokość conajwyżej raz jeden...
Ale jeśli waszą wysokość pozwoli mi fechtować się sobą tak samo, jak z każdym innym śmiertelnikiem, to, według wszelkiego prawdopodobieństwa, ja tuszowałbym waszą wysokość dziesięć razy, podczas gdy waszą wysokość mnie najwyżej raz jeden...
— Lubieński — krzyknął wielki książę na oficera, pocierając ręce, — moje rapiry, a żwawo! No, zobaczymy, mój panie fanfaronie!
— Jak waszą wysokość każe mi?
— Pragnę, abyś pan mnie tuszował dziesięć razy. Panu się pewno zdaje, że idziesz na pewniaka?
— Przybyłem tu po to, wasza wysokości, aby się oddać do dyspozycji waszej wysokości. Proszę rozkazywać.
— Doskonale. Bierz pan ten napis i zaczynamy.
— Pan trwa przy swojem, wasza wysokości?
— Tak. Sto razy, ba nawet tysiąc razy!
— W takim razie jestem do usług.
— Zatem pan musisz mnie tuszować dziesięć razy, — oświadczył wielki książę, atakując mnie czy słyszysz pan? dziesięć razy. — Nie ustąpię panu ani jednego razu.
Nie bacząc na rozkaz Wielkiego Księcia, ja tylko parowałem jego ciosy, ale sam nie napadałem.
Posłuchaj pan! — zawołał Wielki Książę, zaczynając gorączkować się, — zaczynam myśleć że pan mnie oszczędzasz... Nie wolno... Nie wolno...
Twarz mu się zaczerwieniła, a oczy nabiegły krwią.
— Dobrze. Ale gdzież jest dziesięć ciosów?
— Wasza Wysokości, szacunek...
— ldź pan do djabła ze swoim szacunkiem! Tuszuj mnie pan natychmiast!
Skorzystałem z pozwolenia i raz po raz tuszowałem go trzykrotnie.
— Bajecznie, — zawołał — ale pozwól pan.,. Otóż i ja pana tuszuję!
— Przypuszczam, że Wasza Wysokość nie oszczędzą mnie wcale, a przeto muszę odpowiedzieć na cios...
— Proszę, proszę...
Tuszowałem go jeszcze cztery razy, on mnie tylko raz jeden.
— A masz! — krzyknął wesoło Wielki Książę. — Czy widziałeś? — zwrócił się do swego adjutanta. — Tuszowałem go dwa razy przeciwko siedmiu...
— Przepraszam Wasza Wysokości, dwa razy przeciwko dziesięciu, — rzekłem, znowu napadając na niego. — Otóż jest ósmy raz, dziewiąty... dziesiąty. Jesteśmy skwitowani!
— Świetnie! — krzyknął Wielki Książę. — Czy może władasz pan tak samo dobrze szablą, jak rapirem?
— Sądzę, że tak, Wasza Wysokości.
— Doskonale. Czy mógłbyś pan się bronić pieszo przeciwko jeźdźcowi, uzbrojonemu w pikę?
— Przypominam, że tak, Wasza Wysokości.
— Acha, przypuszczasz pan, ale nie jesteś pan pewien... Nieprawdaż, że nie jesteś pan pewien?
— Jeśli tak życzy sobie wasza wysokość, to — tak, jestem pewien.
— Mógłbyś się pan bronić?
— Mogę.
— Mógłbyś pan parować uderzenia piką?
— Mogę.
— Przeciwko jeźdźcy?
— Przeciwko jeźdźcy.
— Lubenski! — znowu zawołał wielki książę.
Ukazał się oficer.
— Każ podać konia. Daj mi pikę! Jedzmy!
— Ale, Wasza Wysokości...
— Pan przecież idziesz na pewniaka!
— Ja nie idę na pewniaka, Wasza Wysokości. Z każdym innym byłaby to dla mnie zwykła zabawa.
— No, a ze mną?
— Obawiam się, że... to będzie to samo...
W tejże chwili ukazał się pod oknami oficer z koniem i piką.
— Wybornie, — rzekł Konstanty, wbiegając do ogrodu i dając mi znak, abym podążył za nim.
— Lubieński, daj mu szablę. Dobrą tylko, kawaleryjską szablę! A teraz zobaczymy, mój panie mistrzu szermierki, co będzie z panem. Obawiam się, że przedziurawię pana, jak żabę!
Przy tych słowach książę Konstanty wskoczył na konia i z wielką zręcznością jął wywijać piką, wyprawiając najtrudniejsze ćwiczenia. Równocześnie podano mi trzy czy cztery szable, proponując wybrać sobie jedną do walki.
Wybrałem pierwszą z podanych mi.
— No co, czy pan już gotów? — krzyknął wielki Książe.
— Jestem gotów, Wasza Wysokości.
Książe smagnął konia i popędził na drugi koniec alei.
— Jego Wysokość, prawdopodobnie, żartuje sobie? — zwróciłem się do adjutanta.
— Bynajmniej, monsieur, — odparł tenże, — tu chodzi o pańskie życie, albo o posadę dla pana! Broń się pan w sposób jaknajpoważniejszy, — oto wszystko, co mogę panu powiedzieć.
Sprawa przybierała poważniejszy obrót, niż myślałem dotychczas. Wypadało mi nie tylko parować ciosy, — to jeszcze byłoby dla mnie głupstwem, — ale baczyć na siebie, bo mając do czynienia z wielkim księciem, narażałem się na wielkie niebezpieczeństwo.
Trudno, nie było innej rady, — cofać się nie mogłem, to też przywołałem na pomoc cały swój spokój i — zręczność.
Wielki książę już dojechał do końca olei ogrodu. Zawróciwszy konia, krzyknął:
— No co, czy pan już gotów?
I puścił konia galopem, trzymając pikę wymierzoną wprost we mnie. Zdołałem odskoczyć na bok, tak że pika mnie nie dotknęła.
Wielki książę zawołał:
— C’est bien, c’est bien! Recommençons! (Świetnie, świetnie, jeszcze raz!)
I nie dając mi oprzytomnieć, wykonał jeszcze raz ten sam manewr, tylko że jeszcze energiczniej, niż za pierwszym razem...
I teraz miałem się na baczności, nie upuszczając ani jednej sekundy z jego ruchów: to też znowu przebiegł koło mnie, nie zadrasnąwszy mnie piką, ponieważ w odpowiedniej chwili znowu odskoczyłem na bok!
Wielki książę aż poczerwieniał ze wzruszenia. Nagle wpadł w hazard, postanawiając za wszelką cenę zostać zwycięzcą.
Zawrócił tedy z koniem i szykował się po raz trzeci napaść mnie i przeszyć piką. A!e tym razem postanowiłem skończyć z żartem, który, mem zdaniem, przeciągnął się zbyt długo...
Przeto w momencie, gdy Konstanty dopadł mnie i zamierzał zadać mi cios piką, ja, zamiast odskoczyć, walnąłem z całej siły szablą w drzewco piki, rozcinając je na pół. A równocześnie przypadłem do wielkiego księcia, który zeskoczył z konia i przystawiłem mu ostrze swej szabli do piersi.
Adjutant księcia aż krzyknął, sądząc, że zamierzam przeszyć wielkiego księcia. To samo, jak się zdaje, myślał i Konstanty, ponieważ zbladł naraz niesłychanie.
Ale ja natychmiast odskoczyłem na bok i, składając głęboki ukłon, oświadczyłem:
— Oto czego mogę nauczyć żołnierzy Waszej Wysokości, jeśli Wasza Wysokość pozwoli mi zostać mistrzem fechtunku!
— Oui, mille diables! Ależ owszem, pan najzupełniej na to zasługujesz! — krzyknął wielki książę. — Inaczej, nie byłbym chyba sobą... Hej, Lubeński, — zwrócił się do oficera, — każ odprowadzić Pulka do stajni, a pan, panie szermierzu, pójdziesz ze mną: podpiszę pańską prośbę.
Udałem się za wielkim księciem do pałacu, gdzie Konstanty napisał na mej petycji co następuje:
„Specjalnie polecam okaziciela niniejszego jako doskonałego znawcę sztuki szermierskiej. Zdaniem mem zasługuje on najzupełniej tego stanowiska, o które się ubiega”. —
— A teraz, — rzekł mi wielki książę — musi pan to podanie doręczyć Jego Cesarskiej Mości, tylko że, jeśli zamierzasz zrobić to osobiście, to ryzykujesz pan tem, że się możesz znaleść w więzieniu. Pomimo to radziłbym panu spróbować osobiście doręczyć tę petycję cesarzowi. Kto nie ryzykuje, ten nic nie wygra. Żegnam pana. Jeśli będzie pan kiedykolwiek w Warszawie — to niech pan zajdzie do mnie.
Skłoniłem się i wyszedłem uszczęśliwiony, że wszystko tak się pomyślnie skończyło. Wieczorem udałem się do hrabiego Annienkowa, by podziękować mu za dobrą radę, aczkolwiek ta jego rada mogła mnie wiele kosztować!
Opowiedziałem mu szczegółowo, ku przerażeniu Luizy, wszystko, co zaszło w Strelnie. Nazajutrz zaś, około godziny dziesiątej rano, pojechałem do Carskiego Sioła, gdzie rezydował cesarz. Zadecydowałem, że będę tak długo spacerować po pałacowym parku, aż spotkam cesarza, mimo, iż wiadomo mi było, że ryzykuję dostać się do więzienia, ponieważ każdego w Rosji, kto, wbrew zakazowi, ośmielił się osobiście podawać carowi petycję — wsadzano natychmiast do ula.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).