W krainie złota/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł W krainie złota
Podtytuł (nowella)
Pochodzenie Pisma zapomniane i niewydane
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
WRAŻENIA.

Gdy nad „łąką“ ukazał się księżyc i rozświecił białawe tumany, unoszące się z mokradeł, w mieście nie było słychać ani ochrypłych głosów pijackich, ani wystrzałów karabinowych.
Jedna hałaśliwa banda, próbowała przebiegać ulice, ze zwykłemi wrzaskami, ale rozproszono ją natychmiast.
— Czy nie wiecie, Goddam, że ladies są mieście? — mówili górnicy, zapędzając pijanych Irlandczyków do domów i między deski.
Zato codzienne zgromadzenie w Hotelu Dżentelmanów było tak liczne, że zmieniło się w prawdziwy meeting. Rozprawiano obszernie o tem, kto mogły być te ladies, a kwestja, czy zostaną, czy odjadą, stała się najważniejszem pytaniem chwili.
Dla tych ludzi, żyjących wśród nożowych i rewolwerowych stosunków, nieprzywykłych do widzenia niczego, coby nie było czemś grubjańskiem, szorstkiem i brutalnem, te kobiety, takie delikatne, piękne i widocznie pochodzące z wyższych sfer społecznych, wydały się prawie jakiemś nadziemskiem, promiennem zjawiskiem. Zdawało im się, że dla miasta i dla nich samych zaczęłoby się nowe życie, gdyby owe promienie stale nad niem zaświeciły.
Jakoż samo ukazanie się kobiety odrazu złagodziło zwykły brutalny obyczaj. Rozprawiano gwarnie, ale spokojnie. Bowieknifes zostały w pochwach, a rewolwery w kieszeniach. Nie grano także w karty, a pito tylko cock-tail, t. j. trzęsionkę, zamiast zwyczajnych, ogromnych porcyj whisky.
Tymczasem zachwycano się nowo przybyłemi — na koszt owej praczki, która uciekła na statku wielorybim.
By God! — mówił John Rows, młody drwal z lasów dębowych — zawsze mówiłem, że tamta była humbug.
— A jednak oświadczyłeś się jej — odparł miljoner Marja.
— Bo wszyscy to robili. Zresztą byłbym ją wziął do lasu. Ale co to za porównanie! Teraz, gdym zobaczył lady z jasnemi włosami, to zaraz tak mi się coś zrobiło w piersiach, jakbym się napił gorącego grogu. To nie żaden humbug!...
Well! Well! — odpowiedzieli inni.
— Dżentelmanowie! — mówił Rows — niech mnie powieszą, jeśli nie zgodzę się do niej na woźnicę, choćbym miał darmo poganiać muły do śmierci.
— Uspokój się, Rows! — zauważył stary górnik.
— Chcę być potępionym, jeśli się uspokoję. Na tę rękę! nie uspokoję się, póki tchu w nozdrzach moich i póki się nie dowiem, jak jej na imię i czy tu zostanie. Good bye! Idę zaraz dowiedzieć się czegoś na pewno.
To rzekłszy, młody drwal pomacał instynktownie, czy nóż łatwo wychodzi z pochwy — i wyszedł. Tymczasem starsi i bogatsi górnicy, którzy całą duszą sprzyjali lynchowi, poczęli rozważać rzecz z innej strony. Gdyby te kobiety zostały w mieście, łatwiejby było utrzymać w niem porządek i bezpieczeństwo. Prawdopodobnie jedno słowo jasnowłosej lady wiodłoby za sobą roje dżentelmanów i nieznośne życie bez pewności posiadania i bez jutra mogłoby się skończyć raz na zawsze.
Rozmyślania owe przerwało dopiero przybycie Rowsa. Wrócił on po godzinie nieobecności, ale w stanie dość opłakanym, bo bez kapelusza, z podartą koszulą i bez noża. Otoczono go natychmiast.
— Co się stało? co ci jest? — pytano ze wszystkich stron.
— Co się stało? — odpowiedział Rows. — Miss Monteray jest aniołem.
— Więc nazywa się Monteray?
— O yes! ale, by God słuchajcie! Idę i myślę: spytam pierwszego z jej grubodziobów. Ciemno jest, bo mgła poszła w górę. Zbliżam się. Wreszcie zdaje mi się, że widzę wozy; patrzę: coś się rusza; więc mówię: hej! sir, słuchajno! Aż tu ten sir, jak ryknie, jak mnie złapie za łeb! Zostawiłem kapelusz, kawał koszuli, nóż i uciekłem. Uciekam do domu Suttera i wrzeszczę, a grizzly (bo to on był! potępienie na jego głowę!) goni za mną i ryczy. Wtem poczynają krzyczeć i od wozów, a wreszcie otwierają się drzwi i staje w nich nasza panna, a za nią Sutter ze światłem; tak ja jej prosto do nóg i krzyczę help! a niedźwiedź mnie łap znowu.
Well! well!...
— Dobrze wam mówić: well, ale ja myślałem, że moja ostatnia godzina się zbliża. Wtem nasza panna mówi: Baby! let him alone! Słyszeliście? ona niedźwiedzia nazywa: baby! A mówiła to głosem tak słodkim, jakby kto do rumu miodu namieszał; potępione to bydlę zaś zaraz przewróciło się jej do nóg i poczęło mruczeć. Pomór na jego głowę i przekleństwo na obie jego przednie łapy!...
— Uspokój się, Rows — rzekł z flegmą stary górnik.
Well, — mówił Rows — nasza panna pyta mnie wtedy, kto jestem i czego potrzebuję. Ale, gdym na nią spojrzał, by God! takich oczów, jak żyję, nie widziałem i stawiam zaraz sto dolarów przeciw dziesięciu, że nikt nie widział, ani w New-Yorku, ani w Filadelfji. Chcę się zapaść, jeśli na całym Wschodzie jest jedna taka kobieta. Trzymam dwieście dolarów, trzymam trzysta...
— Uspokój się, Rows!...
— Gdy tak do mnie ozwała się głosem, słodszym od śpiewu maukawisa, tak mnie coś zaczęło ściskać w dołku, jakbym trzy dni nie jadł. Mówię tedy: beg your pardon..., ale więcej nie mogłem. Ona uśmiechnęła się jak anioł i prosiła mnie do pokoju.
— I byłeś?
— Byłem: nie śmiałem usiąść. Tak mi było głupio, jak gdyby mnie skalpowano, ale nareszcie powiedziałem, żem przyszedł się dowiedzieć, kto ona jest. Niech jej Bóg błogosławi!
— A ona co?
— Ona na to: powiedz, sir, dżentelmanom, swoim kolegom, że nazywam się Mary Monteray; jestem rodem z Luizjany i przybywam tu z mymi przyjaciółmi żyć pod ich opieką.
— Pod naszą opieką?
— Tak! Potem uścisnęła moją rękę. Jak mnie tu widzicie, tak ją uścisnęła swoją małą, bieluchną, błogosławioną rączką... By God!... I powiedziała, że nas szanuje....
Tu Rows nie mógł już więcej mówić ze wzruszenia. Inni ściskali z namaszczeniem jego żylastą, przywykłą do siekiery dłoń; on zaś stał przez chwilę w milczeniu: nareszcie nie mógł wytrzymać dłużej, wskoczył na stół, zadarł głowę do góry, otworzył usta i ryknął:
— Hurra dla miss Monteray!
Hip! hip! hurra dla miss Monteray! — odpowiedziało sto głosów.
— Hurra dla naszej panienki!......
— Dla naszego dziecka!
— Dla naszej słodkiej!....
Posypały się oklaski, mowy, okrzyki.... W pół godziny później postanowiono iść razem z deputacją do panny Monteray.
Ciemna przed chwilą ulica zajaśniała od zapalonych pęków ostrużyn i łoziny, przy tych zaś blaskach widać było nakształt węża szereg górników i drwali, posuwający się zwolna ku domowi jenerała Suttera.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.