W krainie złota/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W krainie złota |
Podtytuł | (nowella) |
Pochodzenie | Pisma zapomniane i niewydane |
Wydawca | Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów, Warszawa, Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały rozdział Pism Cały zbiór Pism |
Indeks stron |
Nakoniec zjawiła się pierwsza. Z pewną karawaną przyjechała praczka francuska. Była to młoda i przystojna awanturnica, umiejąca sobie dać radę w każdym wypadku życia. W mieście wyprawiono na jej cześć uroczystość. Górnicy podawali sobie z rąk do rąk jej trzewiki i sypali w nie piasek złoty. Pierwszego zaraz dnia zebrała wielkie bogactwa, następnego otrzymała około stu oświadczeń. W miesiąc później odjechała do New-Yorku na wielorybniku, który wypadkiem zawinął do san-franciskańskiego bayu.
Ale jednego dnia mieszkańcy miasta ujrzeli obraz, który na długo wyrył się w ich pamięci. Było to w jednej z takich chwil nieumówionego zawieszenia broni między Komitetem Bezpieczeństwa a opryszkami, które zdarzały się czasem tak, jak wśród burzy zdarzają się chwile przesilenia i ciszy. Dąb nad rzeką był bez owoców, a ulica Górników spokojna. Dżentelmanowie siedzieli pod werandami hotelów, żując tytoń i spoczywając po całodziennych trudach, z nogami pozadzieranemi na balustradę werandy. Pogoda była cudna, powietrze jasne, błękit nieba zarumieniony wieczornem światłem. Sylwetki domów, drzew, oddalonych tartaków i lasów rysowały się z tą czystą wyrazistością, właściwą chwilom wieczornym. Słońce już zaszło i tylko wzgórze, położone w przeciwnym rzece końcu ulicy, paliło się ogromnym, rażącym oczy blaskiem.
Nagle w tych blaskach okazała się dziwna kawalkada.
Poczynał ją olbrzymi niedźwiedź, który biegł truchtem, kiwając potwornym łbem i rzucając ukośne spojrzenia w obie strony. Widocznie był on zwierzęciem domowem, gdyż na szyi jego widniała szeroka czerwona szarfa.
Na ten widok dżentelmanowie, siedzący pod werandami, zerwali się co prędzej z krzeseł; wszystko wybiegło na ulicę, handlarze stanęli w progach swych sklepów.
— Shot! Shot! (strzelaj!) rozległy się mieszane głosy.
— Shot! — ozwały się inne — jest swojski.
Tymczasem karawana zwolna weszła w ulicę.
Za niedźwiedziem jechało na rosłych i tęgich koniach dwudziestu murzynów, ubranych w białe opończe, a uzbrojonych od stóp do głowy. Były to najpiękniejsze okazy negrów z pokolenia Yollof, jakie dziś można widzieć tylko w olbrzymich hotelach New-Yorku i Chicago, o twarzach matowych, czarnych jak węgiel i podobnych do twarzy sfinksów, prawdziwe „grubodzioby“, których czupryna skręca się drobno przy samej skórze, jak wełna krymskiego baranka.
Za murzynami na przepysznym mustangu jechała amazonka.
Na ten widok górnicy, drwale, strzelcy, handlarze, pootwierali szeroko usta. Takiego zjawiska nie widziano od czasu, jak stanęło Sacramento. Kobieta była młoda, dystyngowana i w ruchach szlachetna. Jakiś galant krzyknął: „kapelusze precz!“ i głowy poodkrywały się natychmiast. Ktoś pijany, nie wiedzący o świecie bożym, ryknął niespodzianie: Yankee Doodlee — i natychmiast potłumiono jego głos. Zrobiła się cisza, jakby jakaś zaziemska istota przebiegała ulice miasta.
Piękna, wysmukła panna, której jasne, spadające na plecy włosy poruszał łagodny wiatr wieczorny, spoglądała na wszystkie strony jasnemi, błękitnemi oczyma z całą pewnością siebie, ze spokojem, a nawet z pewną dumą. Na delikatnej jej twarzy nie widać było śladów najmniejszego zakłopotania; przeciwnie, na pierwszy rzut oka z twarzy tej można było poznać istotę śmiałą, przywykłą do rozkazywania i do tego, by spełniano natychmiast wszelkie zachcianki, choćby kaprysy jej woli.
Za panną ciągnęły wozy, kryte pitsburskiem pasiastem płótnem, zaprzężony każdy w cztery pary mułów, a powożone przez białych lub metysów. Przy pierwszym wozie jechał konno niemłody, średniego wzrostu mężczyzna, zdaje się przywódca wyprawy; co chwila zwracał się z niewypowiedzianą troskliwością ku wozowi, w którym przez odkryte płótna widać było siedzącą dziewczynkę o ciemnych włosach i twarzy bladej, pięknej, anielskiej prawie, smutnej. Otwarte szeroko jej oczy nie odbijały świata zewnętrznego, nie mrużyły się pod promieniami słońca: była niewidomą.
W innych wozach nie było nikogo. Zapewne wyładowano je narzędziami i zapasami żywności.
Pochód zamykał drugi zbrojny poczet Yollofów.
Cała karawana, postępując dość zwarto, doszła do Hotelu Dżentelmanów. Nagle amazonka skręciła w bok i, zbliżywszy się do grupy, stojącej koło balustrady, spytała dźwięcznym spokojnym głosem.
— Dżentelmanowie, zechciejcie mi powiedzieć: czy jenerał Sutter jest w mieście?
— Yes ma’am — odpowiedzieli grzecznie górnicy.
— A gdzie jego dom?
Kilkunastu ludzi rzuciło się prowadzić. Dom nie znajdował się na ulicy Górników, ale na południe od nich, w odległości pół mili. Krępy dowódca dał znak — i cała karawana, zjechawszy z ulicy, skręciła we wskazanym kierunku.
Tłumy szły za nią.
Po kwadransie drogi dojechano do Sutterowego domu, który trudno było dojrzeć wśród dębów i drzew ślazowych. Tam amazonka, krępy dowódca i niewidoma, pozsiadawszy, weszli do środka.
W chwilę później na werandzie pojawił się Sutter bez kapelusza na głowie. Słyszano go, jak dawał rozkazy murzynom i woźnicom, by wyprzęgli muły i rozsiodłali konie, gdyż ladies zostaną na noc.
To wyrażenie: ladies schwytane zostało wlot przez ciekawych. Któż więc były te panie? Zostaną-li, czy odjadą? Czy może zamieszkają w Sacramento? Między mieszkańcami miasta nie było ani jednego, któryby tego jak najgoręcej nie pragnął.