W krainie niedźwiedzi/Tropem zwierząt i człowieka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W krainie niedźwiedzi
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne Leona Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
TROPEM ZWIERZĄT I CZŁOWIEKA.

Obejrzawszy starannie chlew i dobrze osłoniwszy swój szałas, Muto wyruszył na pierwszą swą wyprawę do puszczy nad Wyrem.
Szedł powoli, dźwigając na plecach ciężki worek i dwa karabiny.
Psy szły przy nodze małego łowcy. Pozornie nie zdradzały żadnego niepokoju, lecz chłopak dostrzegł drapieżne błyski w oczach szpiców i lekkie drżenie ich ogonów.
Wyszli wreszcie z wąwozu i jęli przedzierać się przez gąszcz krzaków, co chwila znikając pod rozłożystemi łapami świerków i strząsając z siebie śnieg, spadający z gałęzi.
Muto tam i sam napotkał ślady swoich nart. Szli więc dobrze.
Rozmyślając o tem, jak dojdzie do kotliny i zobaczy pasące się w trzcinach łosie, przystanął nagle i obejrzał się.
Kosmaty, przyprószony śniegiem Wou przytrzymywał go zębami za nogę.
Muto spojrzał na niego pytająco. Szpic puścił nogawicę i warknął cicho.
— Coby to mogło być? — pytał siebie zdumiony chłopak.
Wiedział, że nie można zwlekać, więc zrzucił worek i przygotował strzelby. Stał teraz, trzymając w ręku karabin i rozglądając się na wszystkie strony.
Wou odrazu się uspokoił i, podniósłszy głowę, skradał się, ostrożnie stąpając po głębokim śniegu. Matka jego spostrzegła te ruchy i stała nieruchomo, wpatrzona w syna. Muto zrozumiał, że nie zwietrzyła jeszcze zdobyczy, którą zdaleka widać poczuł kosmaty Wou, posiadający niebywale ostry węch. Nao bała się poruszyć z miejsca, aby nie przeszkodzić synowi w tropieniu. Stała z podniesioną przednią łapą i patrzyła za oddalającym się szpicem.
Przeszedłszy znaczną przestrzeń, Wou zatrzymał się i jął obwąchiwać śnieg.
Muto, wziąwszy ze sobą obie bronie, skinął na Nao, aby pozostała przy worku, i bez szmeru posuwał się za młodym pieskiem. Wkrótce dostrzegł na śniegu wyraźne ślady dwu zwierząt. Poznał, że były to kuny, doskonała, bardzo pożądana zdobycz.
Pies, opuściwszy głowę, biegł już, idąc pewnym tropem. Chłopak spostrzegał teraz inne, drobne ślady — cztery dołki, a wśród nich jakgdyby zlekka poruszony śnieg.
— Popielice... — mignęła mu myśl. — Całe stado popielic, koczujących na południe!
Rozumiał teraz, że powinien spotkać tu sporo kun, które ścigały wędrujące gromadnie popielice.
Tymczasem Wou co chwila podnosił głowę i, oglądając drzewa, parskał, jakgdyby z pogardą, lecz szedł, nie zatrzymując się wcale. Muto wiedział już, że piesek w ten sposób wskazuje mu na zaczajone wśród gałęzi wiewiórki — rude, popielate i bardzo ciemne, niemal czarne. Chłopak nie chciał jednak strzelać do nich, tropiąc drogocenne kuny, zresztą Wou wyraźnie wskazywał swojem zachowaniem, że myśliwy powinien iść naprzód.
Szli jeszcze dość długo, aż szpic przywarł do ziemi i, drżąc cały, utkwił wzrok w samotnie stojącym świerku.
Chłopak, ślizgając się bez szmeru, podszedł, trzymając w ręku starą strzelbę ojca, nabitą drobną kulką. Była to broń niezawodna, wypróbowana. Stary Samutan używał jej na ptactwo i drobne zwierzęta, lecz, gdy nie miał jeszcze karabinu, strzelał z niej nawet do niedźwiedzi i łosi, trafiając je pomiędzy oczy lub za uchem. Muto umiał również posługiwać się tą starą flintą i był jej pewny.
Sunął więc ostrożnie, trzymając palec na cynglu.
Stanął przy zaczajonym psie i wzrokiem badał każdą gałąź, każde zagłębienie strzelistego pionu świerka.
Długo stał wpatrzony i nieruchomy, nie mogąc jednak dojrzeć zdobyczy.
Nagle z poza grubego konara wychynęła zwinna, niby czarny wąż, kuna i przylgnęła do gałęzi, poruszając drapieżną mordką.
Padł strzał. Zabite zwierzątko runęło w śnieg. W tej samej chwili druga kuna w błyskawicznym pędzie śmignęła na sąsiedniej gałęzi i wdrapywać się poczęła na szczyt drzewa.
Chodziło teraz, aby ją tam zatrzymać, zanim łowiec zdąży powtórnie nabić broń.
Muto szepnął do pieska:
— Haj, Wou!
Szpic zerwał się z ziemi z głośnem szczekaniem.
Biegał i skakał dokoła świerka, drapał łapami korę i ujadał wściekle.
Kuna, zdumiona i zaciekawiona, wybiegła na sam koniec gałęzi i pałającemi oczkami wpatrywała się w szalejącego na dole pieska. Trwało to kilka chwil zaledwie, bo po drugim strzale małego łowca, spadła, ześlizgując się z gałęzi na gałąź.
Muto był ucieszony z pięknej zdobyczy.
Nie miał jednak czasu oddawać się radosnym uczuciom, gdyż na odgłos jego strzałów zbiegały się zewsząd ciekawe popielice. Śmigały na śniegu, skakały wśród gałęzi, czepiały się kory drzew, zbliżając się coraz bardziej.
Muto gwizdnął przeciągle. Wołał Nao. Mogła mu być potrzebna.
Suka przybiegła natychmiast i stanęła przed myśliwym, czekając na rozkaz.
— No, pieski, urr! — zawołał, nabijając strzelbę.
Szpice jęły biegać wokół i szczekać.
Popielice znieruchomiały i, kołysząc się na gałęziach, przyglądały się hałasującym intruzom.
Muto strzelał raz po raz, celując starannie i dbając o to, aby nie zużywać bez skutku prochu i kulek.
Na niewielkiej przestrzeni zdobył trzydzieści skórek popielicowych, zanim ciekawe zwierzątka zrozumiały grożące im niebezpieczeństwo. Nie zwracając już uwagi na ujadające psy, mknęły teraz, przenosząc się z drzewa na drzewo i znikając w dalekich ostępach.
Muto uśmiechał się i myślał:
— Nie uciekniecie daleko! Wou odnajdzie was...
Chłopak poczuł głód. Musiał jednak zdjąć jeszcze skórki z zabitych zwierząt. Była to robota żmudna, bo wymagała ostrożności, aby nie podziurawić i nie powalać krwią szarych, delikatnych futerek.
Słońce już stało wysoko, gdy ruszył do swego wąwozu, schylony pod ciężarem worka. Stał się znacznie cięższy, bo chłopak włożył do niego kilka zabitych wiewiórek. Laplandczycy i inni koczujący myśliwi uważają mięso tych zwierzątek za niebylejaki przysmak. Zresztą trzeba było nakarmić poczciwe psiska.
Wracając do szałasu, przechodził przez zwaliska leżaniny. Na okrytych śniegiem kłodach spostrzegł liczne ślady gronostajów, a może zwykłych łasic. Północni myśliwi nie tracą na nie kul. Łapią je zapomocą potrzasków.
Muto postanowił, że po obiedzie zastawi kilka „stępic“.
Wnet po zjedzeniu dwóch pieczonych przy ognisku wiewiórek, które bardzo mu smakowały, chłopak wziął się do roboty.
Przygotował pięć „stępic“ na gronostaje.
Były to najprostsze pułapki, a raczej potrzaski.
Chłopak wyciosał kilka desek i krótkich patyczków i wyruszył z niemi tam, gdzie widział ślady drobnych drapieżników.
Zrzuciwszy śnieg z leżących drzew, umieścił na nich deski. Każdą z nich podparł patykiem, a wkońcu pod samą deską położył na przynętę kawałek mięsa. Otoczywszy pułapkę śniegiem, pozostawił tylko jedną wąską szparkę do wejścia. Gronostaj, wślizgując się, nie mógł ominąć patyczka, zawadziłby o niego i zrzucił na siebie deskę, przytłoczoną ciężkim odłamkiem kamienia.
Pięć takich „stępic“, zdradliwych potrzasków, zastawił Muto i powrócił do domu, gdy już zmierzch zapadał.
Chłopak udał się wcześniej na spoczynek, ponieważ zamierzał jeszcze tejże nocy wyjść na łowy.
Śpieszno mu było zmierzyć się z łosiami o potężnych rosochach.
Za skóry ich płacono drogo w Kole i Kandałakszy[1], a jeszcze drożej — w pogranicznych osiedlach norweskich, łosiowy bowiem zamsz ma wielki popyt w fabrykach obuwia i innych wyrobów ze skóry.
Muto wiedział o tem, więc palił się do zdobycia największej ilości tych skór.
Nie sądzone mu było jednak zapolować prędko na łosie, ponieważ zaszedł wypadek, który zmienił postanowienie chłopaka.
W nocy obudził się nagle. Wyrwało go ze snu złe warczenie psów. Biegały wokoło szałasu i głucho porykiwały. Muto dorzucił gałęzi na ognisko i nasłuchiwał.
Nao co chwila odbiegała od obozu i znikała w ciemności.
Gdy powracała, kiwała ogonem i znów odbiegała.
Najwyraźniej zamierzała gdzieś poprowadzić chłopaka, nie umiała tylko powiedzieć gdzie i poco. Muto zaś nie mógł się domyśleć. Zbił go też z tropu Wou. Stał, zamieniony w słuch, i wietrzył, od czasu do czasu warcząc gniewnie i jeżąc sierść na karku.
Myśliwy nic nie mógł zrozumieć, więc mruknął do Nao:
— Dokąd mam iść? Patrz, ciemno, choć oko wykol! Księżyc ukrył się za chmurami. Pewno śnieg spadnie... Daj spokój, stara!
Machnął w jej stronę ręką, a Nao, piszcząc żałośnie, znowu znikła za załamaniem wąwozu. Wou położył się, lecz co chwila podnosił głowę i pomrukiwał groźnie.
Posiliwszy się naprędce, przy pierwszych oznakach brzasku Muto gwizdnął na psy i ruszył za Nao. Nie wziął ze sobą nic oprócz podręcznej sakwy i karabina.
— Pozostań w domu, Wou! — kiwnąwszy głową, rzekł do młodego szpica.
Nao prowadziła chłopaka w kierunku jeziora Wyr.
Biegła tak szybko, że Muto z trudem nadążał za nią.
Gdy przedarli się wreszcie przez knieję, która na skraju lasu miała gęsty podszyt, Nao wbiegła na wysoki, urwisty brzeg jeziora i, nagle przywarłszy do śniegu, wydała cichy poryk.
Chłopak, nie wychodząc z krzaków, zbliżył się do niej i spojrzał nadół.
Jak okiem sięgnąć, aż ku krańcom widnokręgu rozpostarła się biała, skrząca się płaszczyzna, otaczająca zamarznięte jezioro. Niskie brzegi jego okryte były zaroślami trzcin. Na równinie, niby oazy na pustyni, widniały grupy posuszy — koszlawe sosenki i nikłe brzózki, co zginęły i poschły, gdy korzeniami przerwały grubą warstwę torfu i dotarły do czarnej, gnijącej wody. W różnych miejscach ciągnęły się pasma haszczy wiklinowych i małych wzgórz, nagich i ośnieżonych.
Rozglądając się po okolicy, Muto spostrzegł błękitną smugę dymu, podnoszącą się z poza zarośli.
— Człowiek... — pomyślał chłopak. — Któżby to mógł być? Co tu robi?
Przyjrzawszy się dobrze, dostrzegł wierzchołek szałasu. Nie wątpił już, że nieznany człowiek zatrzymał się na równinie dla łowów. Ujrzał go wreszcie.
Miał długie, wąskie narty i biegł szybko, migając pomiędzy krzakami.
Czarny pies poprzedzał go, a widocznie dobry był to, prawdziwie łowczy szpic, bo zatrzymał się, podniósł głowę, a wiatr przyniósł odgłosy jego szczekania.
Czarny piesek zwęszył Nao i Muta i zwracał na nich uwagę swego pana.
Nieznajomy łowiec, przykrywszy oczy dłonią, patrzał w stronę puszczy i, chociaż nie mógł dojrzeć chłopaka, machnął ręką przyjaźnie.
Muto postanowił odwiedzić sąsiada i jął ślizgać się zboczem urwiska.
Wkrótce wybiegł na równinę i dążył na dym.
Nao, warcząc ciągle, biegła za nim.
Chłopak znalazł nieznajomego przed szałasem.
Zawieszał właśnie nad ogniskiem duży czajnik.
Muto zdziwił się niewymownie. Człowiek ten nie miał tu ani „kiereży“, ani worów i tobołów. Cały dobytek jego składał się ze strzelby, małej torby i czajnika.
Ta okoliczność wprawiła w zdumienie małego łowca. Stał i szeroko rozwartemi oczyma rozglądał się wokół.
Nieznajomy uśmiechnął się nieznacznie i zaczął mówić.
Dobrze władał mową laplandzką, lecz Muto pochwycił wszakże cudzoziemskie brzmienie głosu.
— Pozdrawiam ciebie, mały przyjacielu! — mówił nieznajomy. — Wielka to radość spotkać dobrego człowieka na takiem odludziu! Dziwisz się, zapewne, patrząc na mój marny szałas i brak sanek, renifera i tobołów. Muszę ci wytłumaczyć, abyś nie brał mnie za zbiegłego z więzienia złoczyńcę, czy coś w tym rodzaju!
Nieznajomy zaśmiał się, a Muto już nie wątpił, że widzi przed sobą obcokrajowca. Mówił zbyt dużo naraz i śmiał się za głośno ten człowiek, posiadający czarnego szpica, podejrzliwie obwąchującego Nao.
— Jestem lekarzem... jechałem ze swoim pomocnikiem w stronę Koły, bo tam, podobno wybuchnął szkorbut... — ciągnął nieznajomy. — Mieliśmy zanocować w Agaracie, lecz dowiedziałem się, że w obozowiskach nad Warzugą są też chorzy ludzie. Posłałem tam felczera, a sam pozostałem tu do jutra. Lubię polowanie na pardwy, chłopaku, a tu właśnie piesek mego przewodnika spłoszył kilka stad...
Muto zrozumiał teraz, skąd się tu wziął ten gadatliwy człowiek bez tobołów i „kiereżi“, i zamyślił się głęboko, patrząc na niego.
— Wielki Duch posłał mi tego cudzoziemca! — pomyślał i, zwracając ku nieznajomemu rozradowaną twarz, zawołał:
— Dobry panie! Ulecz mego ojca... Nikt nie mógł mu pomóc, nawet siwy „nojch“[2] z Lacugi...
— Gdzie mieszka twój ojciec?
— W „pogoście“ nad jeziorem Imandra — odparł Muto, a nieznajomy wyjął z zanadrza duży arkusz papieru, okrytego czarnemi wężykami, strzałkami i kółkami, i wodził po nim palcem, mrucząc:
— Imandra... jezioro Ima... o, już je mam!
Coś obliczywszy, rzekł, klepiąc chłopca po ramieniu:
— Zrobione, przyjacielu! Trakt na Kołę przechodzi wpobliżu Imandry. Jakże jednak znajdę wasz obóz?
— O, to bardzo łatwo! — odpowiedział Muto. — Gdy ujrzysz górę Lawoczor, skręć w stronę, gdzie słońce codzień zapada do puszczy — tam znajdziesz ślady naszych stad. Pytaj zaś o Samutana!
— Dobrze! A teraz, czy nie mógłbyś nauczyć mnie, jak się poluje na pardwy? — poprosił nieznajomy. — Pies wynajduje coraz to nowe stada, lecz ptaki zrywają się zdaleka...
— Chodźmy! — rzekł Muto.
Wyszli na równinę. Chłopak doprowadził nowego znajomego do krzaków i, stanąwszy za nim, puścił Nao. Czarny szpic pobiegł jej śladem.
Psy okrążyły zarośla, węsząc na wszystkie strony. Po chwili suka szczeknęła cienko.
— Miej strzelbę w pogotowiu! — szepnął Muto do lekarza, patrząc na jego dubeltówkę.
Szpice myszkowały wśród krzaków i śnieżnych wydm, goniąc przed sobą uciekające po ziemi pardwy. Dobiegłszy skraju zarośli, ptaki poczęły się zrywać z głuchym krzykiem i łopotem skrzydeł.
Lekarz umiał celnie strzelać śrutem, więc za każdym jego strzałem padał ptak.
— Teraz rozumiem! — wołał. — A ja — głupiec, razem z psem przedzierałem się przez te przeklęte haszcze, no — i nic nie mogłem upolować.
Widząc, że znajomy sam już da sobie teraz radę, Muto rzekł do niego:
— Spotkamy się o zmierzchu, a teraz, skoro już tu jestem, — chcę zapolować na białe lisy...
Gwizdnął na swego szpica i szybko pobiegł ku trzcinom nadbrzeżnym.
Nao natrafiła niebawem na świeży trop i poprowadziła chłopca.
Weszli w zarośla i zatrzymali się na małej, niegdyś wypalonej polance, skąd rozbiegały się zawiłe ścieżki, wydeptane przez zwierzęta.
— Urr! — szepnął Muto i zaszył się w krzaki.
Nao pobiegła naprzód i nagle zaczęła ujadać, szybko przenosząc się z miejsca na miejsce. Czyniła to z taką szybkością, że niedoświadczonemu człowiekowi mogłoby się wydać, że to kilka naraz psów płoszy zdobycz.
Przez polankę, jeden po drugim przemknął sznur wilków, lecz Muto nie chciał strzelać do nich. Jako łowiec pogardzał niemi, bo polowaniem na te drapieżniki trudnili się wyłącznie hodowcy reniferów — pastuchy.
Wkrótce Nao ruszyła lisy.
Najpierw śmignęły przez krzaki dwa rude lisy, wlokąc po śniegu puszyste kity. W kilka minut po nich wybiegły na polankę mniej ostrożne i niezwykle ciekawe białe czyli polarne lisy. Stały, nie zwęszywszy chłopaka, i nasłuchiwały, pochłonięte ujadaniem psa.
Muto strzelił, kładąc trupem, większego lisa. Drugi, zrobiwszy wściekły skok, wpadł w zarośla. Nao długo goniła go, lecz nie udało jej się zapędzić spłoszonego zwierzęcia do trzcin, gdzie stał zaczajony myśliwy.
Muto nie śpieszył się z opuszczeniem swej placówki nad brzegiem jeziora.
Miał na to swe powody, a bardzo poważne.
Gdy szczekanie psa oddalało się coraz bardziej, chłopak spostrzegł coś niezwykłego.
Niedaleko brzegu, pośród sitowia, widniał na lodzie spory otwór, zupełnie okrągły lejek, od którego biegła wydeptana wąziutka ścieżyna. Z tej drobnej przerębli wysunęła się nagle ciemna, okrągła główka zwierzątka i, prychnąwszy głośno, znikła pod wodą.
Muto poznał wydrę, jedną z droższych zdobyczy myśliwych północnej krainy.
Postąpiwszy naprzód kilka kroków, aby być bliżej jeziora, stanął w pogotowiu.
Od ojca słyszał, że wydry mają nory w brzegu rzek lub jezior, a w zimie, gdy woda okrywa się grubą powłoką lodową, robią w niej jedyny otwór, przez który czynią bandyckie napady na uśpione ryby. Wiedział, że wydra nie może długo pozostawać pod wodą i musi wytknąć głowę, aby wchłonąć zapas świeżego powietrza lub wyciągnąć schwytaną pod lodem zdobycz.
Przekonał się niebawem, iż Samutan dobrze się znał na zwyczajach zwierząt.
Właśnie, gdy przypominał sobie opowiadania ojca, posłyszał plusk wody i zgrzyt lodu. Wydra, trzymając w pyszczku trzepocącą się rybę, gramoliła się na śliską powierzchnię. Obsuwała się co chwila i wpadała do wody, z uporem powtarzając swe ruchy. Zrozumiała wreszcie, że ryba zawadza jej. Silnym rzutem głowy cisnęła zdobycz na lód i wtedy wdrapała się po zboczach przerębli.
Otrząsnąwszy się z wody, podchodziła do miotającej się na śniegu ryby, lecz w tym momencie buchnął strzał. Ze strzaskaną głową wydra wykonała kilka skoków, jakgdyby zamierzając wpaść do wody, lecz siły ją opuściły, drgnęła kilka razy i zesztywniała.
Muto oglądał swoją piękną zdobycz i, wyciągnąwszy nóż z pochwy, zabierał się do zdejmowania skóry, gdy nadbiegła ze skowytem Nao, za nią zaś czarny szpic, zwabiony strzałem, i na końcu — pędzący na długich nartach lekarz.
Zdumiał się na widok tak pięknej zdobyczy i chwalił celność oka małego łowca, wypytując go o rodzinę i życie w puszczy.
Powrócili do szałasu lekarza i posilili się pieczonemi pardwami, psom oddawszy zająca, który podwinął się myśliwemu pod strzał.
Po posiłku Muto raz jeszcze prosił lekarza, aby odwiedził i pomógł choremu ojcu, a potem rzekł:
— Mam dobry „pyrt“, gdzie nie zalatuje najsilniejszy choćby wiatr... Możebyś, panie, spędził tam noc przy mojem ognisku? Przed świtem wyprowadzę cię na równinę, gdzie znajdziesz swoich ludzi i reny...
Lekarz dziękował chłopakowi, lecz postanowił zanocować wpobliżu jeziora, gdzie, być może, w nocy jeszcze przybędą jego sanki.
— Niech Wielki Duch ma ciebie w opiece, panie! — powiedział Muto, gotowy do drogi.
— I ciebie, mały przyjacielu, niech Bóg ochroni od złej przygody! — odparł lekarz. — Znajdę twego ojca i pozdrowię go w twem imieniu.
— Pozdrów też, panie, moją matkę i siostrę Ramnę, a powiedz im, aby nie troskały się o mnie — szepnął chłopak i, uczyniwszy ręką pożegnalny znak, pobiegł ku ciemnej ścianie puszczy.
Nao pędziła przed nim, a czarny szpic patrzył na znikających woddali nowych przyjaciół i poszczekiwał żałośnie.





  1. Portowe miasteczko na półwyspie Kolskim.
  2. Znachor.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.