Strona:F. A. Ossendowski - W krainie niedźwiedzi.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wydm, goniąc przed sobą uciekające po ziemi pardwy. Dobiegłszy skraju zarośli, ptaki poczęły się zrywać z głuchym krzykiem i łopotem skrzydeł.
Lekarz umiał celnie strzelać śrutem, więc za każdym jego strzałem padał ptak.
— Teraz rozumiem! — wołał. — A ja — głupiec, razem z psem przedzierałem się przez te przeklęte haszcze, no — i nic nie mogłem upolować.
Widząc, że znajomy sam już da sobie teraz radę, Muto rzekł do niego:
— Spotkamy się o zmierzchu, a teraz, skoro już tu jestem, — chcę zapolować na białe lisy...
Gwizdnął na swego szpica i szybko pobiegł ku trzcinom nadbrzeżnym.
Nao natrafiła niebawem na świeży trop i poprowadziła chłopca.
Weszli w zarośla i zatrzymali się na małej, niegdyś wypalonej polance, skąd rozbiegały się zawiłe ścieżki, wydeptane przez zwierzęta.
— Urr! — szepnął Muto i zaszył się w krzaki.
Nao pobiegła naprzód i nagle zaczęła ujadać, szybko przenosząc się z miejsca na miejsce. Czyniła to z taką szybkością, że niedoświadczonemu człowiekowi mogłoby się wydać, że to kilka naraz psów płoszy zdobycz.
Przez polankę, jeden po drugim przemknął sznur wilków, lecz Muto nie chciał strzelać do nich. Jako łowiec pogardzał niemi, bo polowaniem na te drapieżniki trudnili się wyłącznie hodowcy reniferów — pastuchy.
Wkrótce Nao ruszyła lisy.
Najpierw śmignęły przez krzaki dwa rude lisy,