Upiór opery/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gaston Leroux
Tytuł Upiór opery
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le fantôme de l'Opéra
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV
„BECZKI, BECZKI, CZY MACIE BECZKI DO SPRZEDANIA???“
(DALSZY CIĄG OPOWIADANIA PERSA)

Jak już wspomniałem, pokój w którym znajdowaliśmy się miał wszystkie ściany wyłożone lustrami, w ten sposób, że wystarczyło naprzykład ustawić w jednym rogu kolumnę z marmuru, aby ujrzeć pałac z tysiącznemi kolumnami, ciągnącemi się w nieskończoność. Wyobraźnia jednak Eryka wymagała czegoś oryginalniejszego, dlatego to zapewne ustawił w rogu pokoju żelazne drzewo, imitujące wspaniale drzewo prawdziwe, o lśniących zielonych liściach, a trwalsze od niego i mogące wytrzymać najrozpaczliwsze ataki nieszczęsnej ofiary, zamkniętej w djabelskim pokoju.
W pokoju nie było żadnego sprzętu. Sufit lśnił się jak tafla zamarzniętego jeziora. Dzięki nowemu, niezwykłemu systemowi ogrzewania elektrycznego, można było otrzymywać żądaną temperaturę.
Chciałbym, spisując te wrażenia, nie wywołać zarzutu przesady, dlatego staram się wszelkie spotkane w tajemniczym domu Eryka pozornie nienaturalne zjawiska tłumaczyć w sposób właściwy.
Lecz powróćmy do przerwanego opowiadania.
Gdy sufit zabłysnął oślepiającem światłem, a wkoło nas las rozgorzał blaskami, zauważyłem, że zdziwienie i przerażenie wicehrabiego graniczyło z obłędem. Przesunął rękami po czole, jakby pragnąc odegnać prześladujące go majaki senne, a powieki jego zadrgały, jak u człowieka, budzącego się nagle z głębokiego snu.
Jak zaznaczyłem kilkakrotnie, znałem szatańskie sztuczki Eryka i wchodząc w granice jego państwa, przygotowany byłem na wszystko. To też i teraz nie dałem się porwać nastrojowi chwili lecz nadsłuchiwałem chciwie, zastanawiając się równocześnie nad strasznem naszem położeniem.
O powrocie tą samą drogą, którą przybyliśmy, mowy być nie mogło: przejście zamknęło się nad nami, a ja nie znałem sposobu poruszającego kamień. Pozatem otwór ten znajdował się w suficie, a my byliśmy o parę metrów od niego oddaleni.
Było jedno jedyne możliwe wyjście: przez pokój, gdzie przebywał Eryk z Krystyną. Ale jeżeli przejście widoczne było dla nich — dla nas było ono niewidoczne. Nie mogliśmy liczyć na pomoc ze strony Krystyny, gdyż słyszałem, jak nieszczęśliwą dziewczynę wywlókł potwór z pokoju i zamknął drzwi za sobą. Życie nasze zależało od mojej zimnej krwi, bo od towarzysza mojego w jego obecnym stanie nie mogłem się spodziewać pomocy; jeżeli uda mi się znaleźć sprężynę otwierającą drzwi, będziemy wolni. Przystąpiłem więc natychmiast do poszukiwań, lecz i w tem przeszkadzał mi wicehrabia, który jak szalony biegał wokoło i wołał na cały głos Krystyny. Oczy mu gorzały niezdrowym blaskiem, i spostrzegłem, że z każdą chwilą zatracał ostatki samowiedzy i równowagi umysłowej.
„Ten pokój jest mały, bardzo mały, p. wicehrabio, — rzekłem dobitnie, ujmując go za rękę. — To co pan tu widzisz, to optyczne kłamstwo — złuda z której musisz się pan otrząsnąć, bo inaczej zginiesz. Wyjdziemy ztąd, jak tylko drzwi znajdziemy, szukajmy więc ich, szukajmy!...“
I rozpoczęła się robota niezwykła: przesuwaliśmy rękami drobiazgowo i starannie po lustrzanych ścianach, idąc jeden za drugim, aż do możliwej wysokości nad naszemi głowami, a musieliśmy się śpieszyć, bo gorąco stawało się nie do zniesienia i lada chwila mogliśmy ulec śmiertelnemu osłabieniu. Po półgodzinnej nieznośnej takiej pracy, wicehrabia zachwiał się i przystanął.
„Duszę się... — wyszeptał z trudem. — Od tych luster bucha żar zabijający. Gdzież ta sprężyna! o Boże! duszę się!...“ — Oprzytomniał trochę po chwili i mówił dalej:
„Jedno mnie tylko pociesza, że potwór dał Krystynie termin do jutra wieczorem. Jeżeli nie wyjdziemy stąd i nie zdołamy Krystyny oswobodzić, to przynajmniej umrzemy tu razem.“
Ponieważ nie miałem takich jak wicehrabia powodów do rozpaczy, budzących we mnie pragnienie śmierci, przeto, po wypowiedzeniu paru słów pocieszenia, pozostawiając go losowi, szukałem dalej wyjścia. I mnie zaczynała ogarniać gorączka, czas mijał, a ja ani śladu przeklętej sprężyny znaleźć nie mogłem. Przede mną wznosiły się olbrzymie, wspaniałe o jasnym kolorycie drzewa, które przy dotknięciu parzyły jak ogień. Cienia one nie dawały żadnego, bo nad naszemi głowami płonęło w całej swojej potędze i żarze olbrzymie słońce Afryki..
Ile takich piekielnych godzin przeżyliśmy w ten sposób? niewiadomo. Wicehrabia oszalały z bólu i rozpaczy biegał jak potępieniec, wyobrażając sobie ciągle, że gdzieś przecie ujrzy ukochaną...
„Oh! jakie mnie pragnienie palii...“ — zajęczał wkońcu, opierając się całą siłą o mnie.
I mnie paliło nieznośne pragnienie — gardło płonęło ogniem...
Tymczasem wokoło nas zaszły pewne zmiany, słońce, prażące nas tak niemiłosiernie, ukryło się, ciemność ogarnęła nas, a z po za drzew po chwili wyjrzał blady księżyc... Nowa, szatańska pułapka Eryka!... Straszne są upalne dnie pod podzwrotnikowem słońcem, ale czy nie gorsze stokroć, tajemnicze, pełne grozy noce?... Kiedy to z każdej strony czyhać może niezwalczone niebezpieczeństwo... napad dzikiego zwierza... A przytem, z nastaniem nocy... gorąco nie ustąpiło,.. Powietrze było jeszcze parniejsze i bardziej duszne...
W pewnej chwili przygnębiającą, śmiertelną ciszę przeszył donośny ryk lwa... Wstrząsani dreszczem lęku i przerażenia, staliśmy przykuci do swoich miejsc.
„Lew! — szepnął wicehrabia, — tu jest lew niedaleko!... Nie widzisz go pan... o tam... w gąszczu... Jeżeli zaryczy jeszcze, strzelę...”
Ryk ponowił się, silniejszy i potężniejszy niż pierwszy. Wicehrabia strzelił i rozbił lustro, jak to sprawdziłem nazajutrz. Po lwie przyszedł tygrys i inne zwierzęta, nawet osławiona afrykańska mucha „tse-tse“ nawiedziła nas. Eryk był wspaniały doprawdy w swoich pomysłach! Musieliśmy długo, bardzo długo błądzić wśród nocy bo nakoniec drzewa lasu rzednąć zaczęły i znaleźliśmy się wśród kamienistej, piaszczystej pustyni... Suchy, palący wiatr uderzał nam w twarze, a w uszach dzwoniło nieznośne brzęczenie niebezpiecznej muchy. Starałem się na zimno wytłumaczyć wicehrabiemu te dziwne zjawiska, bo nawet poniekąd wiedziałem, jakimi środkami posiłkuje się w podobnych celach ten szalony potwór, ale nie wiem, czy mnie rozumiał. Sądziłem, że Eryk z całą swoją maszynerją musi się znajdować niedaleko. Wołałem więc: „Eryku! Eryku!“ chciałem, by mnie poznał i przemówił do mnie: możebyśmy się jakoś zdołali porozumieć...
Ale głos mój ginął jak brzęczenie muchy w tej cichej, bezkresnej przestrzeni...
Zamieraliśmy już z pragnienia i gorąca, kiedy nagle ujrzałem, jak wicehrabia uniósł się na łokciu, zdumionym wzrokiem spoglądając przed siebie. Zobaczył wodę!...
Tak... tak... tam w głębi pustyni jaśniała barwna plama oazy, u stóp drzew szemrała woda, czysta i przezroczysta jak kryształ...
Całą siłą woli starałem się zapanować nad sobą, by nie ulec złudnemu wrażeniu: lękałem się wierzyć, że tam płynie zimna, orzeźwiająca woda, krzyknąłem więc z całej siły:
„Wicehrabio! bądź mężnym! to złuda! to miraż! to djabelska sztuczka lustrzanych ścian!” — Zaklął siarczyście; wściekły odwrócił się ode mnie. Wołał, że jestem szaleńcem, warjatem, że chcę go doprowadzić do utraty zmysłów, że las był prawdziwy, tak samo jak prawdziwą jest oaza, gdzie sączy się woda, której się on napić musi.
I czołgał się po ziemi, z chrapliwym jękiem:
„Woda! woda!”
Usta miał otwarte, jakgdyby pił...
Ja mimowoli czyniłem to samo... Bo nietylko widzieliśmy wodę, ale słyszeliśmy jej szmer. Po chwili tortury nasze dosięgły już szczytu. Deszcz padał, słyszeliśmy jego miarowy, monotonny plusk, a przecież nie czuliśmy go. Oczy i uszy nasze przepełnione były widokiem i pluskiem deszczu, a usta spalone gorączką, otwierały się z trudem.
Wicehrabia przyczołgał się do szyby lustrzanej i począł ją lizać... Poszedłem za jego przykładem... Lecz lustro było tak rozgrzane, że aż parzyło.
Bez sił zwaliłem się na ziemię, ale miałem na tyle jeszcze przytomności, że wyrwałem z rąk wicehrabiego pistolet, który przykładał do skroni. W tej samej chwili wzrok mój padł na „stryczek Pendżabu”, leżący pod drzewem; tuż obok dojrzałem niewielki czarny punkcik. To była główka tajemniczej, tak gorąco przeze mnie poszukiwanej sprężyny. Boże! co za radość. Byliśmy wolni. Dotknąłem czarnej główki, pokazałem ją wicehrabiemu, przycisnąłem zbawczą sprężynę i... to nie były drzwi, które uchyliły się robiąc nam przejście... lecz zapadnia która szybko usuwała się ku dołowi.
Owionęło nas chłodne powietrze. Co mogło znajdować się w tej czarnej otchłani, nad którą zawiśliśmy teraz? Może woda? Wstrzymałem siłą mego towarzysza, który bez zastanowienia chciał się rzucić wdół. Czy to nie nowa pułapka Eryka? Trzymając latarkę przed sobą, próbowałem zesunąć się ostrożnie i nogą napotkałem schody. Po chwili byliśmy już na dole. Chłód, panujący tam, orzeźwił nas. Oczy powoli oswajały się z ciemnościami i wkrótce dostrzegliśmy zarysy jakichś dużych, okrągłych przedmiotów.
Skierowałem w tę stronę światło latarki.
Były to beczki. Znajdowaliśmy się w piwnicy Eryka. Wiedziałem, że Eryk lubił mieć dobrą kuchnię i piwnicę, Należało się przeto spodziewać, że będzie czeni ugasić pragnienie.
„Beczki! Beczki! — wołał uradowany wicehrabia. Obejrzeliśmy je dokładnie, lecz wszystkie były hermetycznie zamknięte.
Usiłowałem więc zbadać za pomocą małego, ostrego nożyka ich zawartość, gdy nagle usłyszeliśmy monotonne i rytmiczne wołanie, tak często spotykane na ulicach Paryża:
„Beczki! beczki, czy macie beczki do sprzedania?”
Cofnąłem rękę, wsłuchując się chciwie.
Śpiewne nawoływanie rozległo się jeszcze, lecz cokolwiek dalej.
„Co to jest? — szepnął wicehrabia, — głos wychodzi z beczek...”
Głos ucichł i nie dał się więcej słyszeć.
Powróciłem do przerwanej pracy i wywierciłem dziurkę w pierwszej, najbliższej beczce; przysunąłem latarkę i cofnąłem się zdumiony, odrzucając z całych sił latarkę od siebie...
Przez maleńki otwór w beczce sączył się proch.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gaston Leroux i tłumacza: anonimowy.