Przejdź do zawartości

Strona:PL Leroux - Upiór opery.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale głos mój ginął jak brzęczenie muchy w tej cichej, bezkresnej przestrzeni...
Zamieraliśmy już z pragnienia i gorąca, kiedy nagle ujrzałem, jak wicehrabia uniósł się na łokciu, zdumionym wzrokiem spoglądając przed siebie. Zobaczył wodę!...
Tak... tak... tam w głębi pustyni jaśniała barwna plama oazy, u stóp drzew szemrała woda, czysta i przezroczysta jak kryształ...
Całą siłą woli starałem się zapanować nad sobą, by nie ulec złudnemu wrażeniu: lękałem się wierzyć, że tam płynie zimna, orzeźwiająca woda, krzyknąłem więc z całej siły:
„Wicehrabio! bądź mężnym! to złuda! to miraż! to djabelska sztuczka lustrzanych ścian!” — Zaklął siarczyście; wściekły odwrócił się ode mnie. Wołał, że jestem szaleńcem, warjatem, że chcę go doprowadzić do utraty zmysłów, że las był prawdziwy, tak samo jak prawdziwą jest oaza, gdzie sączy się woda, której się on napić musi.
I czołgał się po ziemi, z chrapliwym jękiem:
„Woda! woda!”
Usta miał otwarte, jakgdyby pił...
Ja mimowoli czyniłem to samo... Bo nietylko widzieliśmy wodę, ale słyszeliśmy jej szmer. Po chwili tortury nasze dosięgły już szczytu. Deszcz padał, słyszeliśmy jego miarowy, monotonny plusk, a przecież nie czuliśmy go. Oczy i uszy nasze przepełnione były widokiem i pluskiem deszczu, a usta spalone gorączką, otwierały się z trudem.