Przejdź do zawartości

Unia/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Długo siedział pan Apolinary w hotelu po przyjeździe do Wilna, zanim się doczekał powrotu Kazimierza już po północy. Rzekł po serdecznem przywitaniu:
— Skądże to pan Kazimierz? Oczy ci się świecą, jak w gorączce. — — — Przyznaj się, żeś poznał jakąś śpiewną litewską Filidę?... Mnie powiedzieć możesz — jestem kompanem do wszystkiego.
Rokszycki przeczył energicznie:
— Ani mi się śniło, wuju.
— No, tak po paru tygodniach suchego postu sny zdarzają się grzeszne. Ale na jawie pamiętaj, Kaziu, ostrożnie! Miałem niegdyś taki wypadek w Kaliszu...
— Niechże wuj da pokój! Zajm ują mnie tu sprawy poważne.
— Oj, ta młodzież dzisiejsza! — ziewnął pan Apolinary. — Skądże wracasz? Nie z kościoła o dwunastej w nocy.
— Wracam z licznego zebrania, gdzie ludzie biali i czerwoni, spokojni i zagorzali rozprawiają sobie w najlepszej komitywie.
— To chyba knajpa, dobrodzieju mój?
— Nic podobnego. Mieszkanie poważnego obywatela, a kompania bardzo zamknięta. Nawet wyłączna. Dostałem się tam za protekcyą.
Pan Apolinary coś już o tem słyszał, nierad był, że Kazimierz go uprzedził, więc mówił z nadąsaniem:
— Nie złapiesz mnie na te zebrania bezpartyjne. Dość ja ich próbowałem. Trembrem, Wszechstronne oglądanie kwestyi, a w rezultacie figa. Gdzie kiedy socyał dogada się z realistą? Chyba o pieczeni? I to jeszcze!
— Mogą się nie dogadać, wuju, aż do zmiany zasad, ale mogą się bliżej poznać i zgodzić co do poszczególnych działań pożytecznych dla ogółu.
— Opowiadanie, dobrodzieju mój! Cóż tedy ciekawego tam usłyszałeś?
— Bardzo wiele trafnych powiadomień o sprawach bieżących.
— Więc taka sobie gazeta?
— Trochę więcej. Coś w rodzaju »związku rozumu narodowego«, o którym mówi mój ojciec.
Budzisz nadął się zazdrośnie.
— No, no... Bywałem już w takich związkach; bywałem i w naradach wodzów... Powiedz raczej, jak wyglądają ci nowi panowie Zadzierajtys i Krzykalunas?
Rokszycki odpowiedział bez uśmiechu:
— W innych miejscach spotkałem i takich. Niewiele warci, nieliczni i sami kompromitują swoją sprawę. Mówię o skrajnych nacyonalistach litewskich. Trzeba ich odróżnić od szczerych ludowców, dużo sympatyczniejszych.
— To już pozwól, że ja ocenię — odezwał się Budzisz, wznosząc dłoń delikatnie. — Ale kogóż naprzykład mi zacytujesz? — Poznałem różnych: Miłaknisa, Ciecierowicza...
— Ciecierowicz?... poczekaj! może krewny pani Hieronimowej z Wiszun?
— Zdaje się, że tak. Ale inny typ, szorstki, ponury, małomówny. Mól książkowy, chociaż znać po nim braki pierwotnego wykształcenia. I zakochany w mowie litewskiej, w pieśniach gminnych, w cmentarzyskach pogańskich, wreszcie w śrubowaniu kultury litewskiej do wysokości potrzeb nowożytnych.
— Więc i cóż z tego? Za co ja go mam kochać, naprzykład?
— Nie polecam go wujowi specyalnie, ale mnie się podobał ze swej szczerości i uczciwości w badaniach. Nie prześlepia umyślnie, jak inni, ani znaczenia, ani pomników polskiej kultury na Litwie; nie lekceważy Unii w przeszłości, ani w przyszłości. Gniewa się tylko, że Litwa taka, jak dziś jest, nie wyrosła cała, jednolita ze swoich przedhistorycznych soków. Cóż na to poradzić? są takie oryginały.
— Ty ich nazywasz oryginałami, Kaziu? Ja mówię, że to są elementy rozkładowe.
— O innychbym to powiedział, ale nie o tym poczciwym Ciecierowiczu. To nie spekulant polityczny, ani podżegacz do nienawiści plemiennej, ani burzyciel pożytecznych i trwałych urządzeń. To jest taki sobie pan, który umyślił prząść nici z pokrzywy. Bo można i z pokrzywy. Oczywiście lepiej ze lnu, albo z konopi, ale, dodawszy pokrzywę, będzie więcej przędzy.
— Jak zaczną uprawiać pokrzywę, zabierze za dużo miejsca na ziemi, dobrodzieju mój.
— Tu ma wuj znowu słuszność. Trudno jednak komuś zabronić siać pokrzywę we własnym ogrodzie. Ciecierowicz próbuje, czy z niej nie dobędzie takiego włókna, że mu da przędzę zadowalającą.
— Te, te, te! wy wszyscy, Rokszyccy, macie jakiś pęd do filozofowania. I tak kwestyę obrócić, i tak jeszcze. A działacz wie z góry, dokąd idzie, spycha cudze kwestye z drogi i rusza do swojego celu. Tak, dobrodzieju mój!
— Cóż wuj tedy zrobi z tolerancyą cudzych przekonań?
— Ale nie zawracaj mi głowy tą swoją tolerancyą! Mam ją w pięcie. Nikt nic nie toleruje oprócz swoich własnych przekonań. Jakbym zaczął tolerować, a mizdrzyć się do przeciwników, nicby ze mnie wkrótce nie pozostało.
— To wuj chce stosować system biurokracyi, system przemocy?
— Ale gdzie znowu! Nie przemocą — wymową, przekonaniem, promieniowaniem...
— To wolno. Tylko ja byłbym zdania, że między pokrewnymi szczepami na jednej ziemi najprzód należy pracować nad zbliżeniem się, a potem nad porozumieniem z wzajemnemi ustępstwami. Najgorsza rzecz — walczyć, nie znając się.
— Poznać ich nie zaszkodzi, ale to chyba na jutro? Dziś już za późno.
— Jutro zapoznam wuja, z kim zechce, z Miłaknisem, z Ciecierowiczem...
— Doskonale. — — — A dzisiaj cóż? pić będziemy herbatę? Nie lubię wogóle tej trawy, a już w podróży mam do niej szczególniejszą awersyę.
— Niech wuj każe dać piwa.
— Piwa, powiadasz? Tak na noc? I w numerze hotelowym... nie w stylu, dobrodzieju mój. Możnaby jeszcze dzisiaj kogoś zobaczyć. Czy Fedkowicz jest w mieście?
— Jest — i dzisiaj go widziałem. Ale wieczorami przepada u jakiejś tam damy.
— U Masi — wiem. Assernhof mi opowiedział. — — A Pasterkowski jest?
— Musi być. Co nam po nim?
— Miał mi o czemś potrzebnem dowiedzieć się. No i zawsze jakaś kompania...
Kazimierz teraz rozśmiał się na dobre:
— Birbant z wuja! Nie wiedziałem nawet, że taki jeszcze... Ledwie powrócił z podróży, jużby do nowej kompanii.
Budzisz gładził ręką czuprynę i tłómaczył się poczciwie, utraciwszy całą swą powagę wobec siostrzeńca.
— Birbant — nie. Ale lubię, przyznam się, cuch, miganie ludzi przed oczyma. Oddawna przywykłem być w tłumie, od paru lat — i ponad tłumem. I nawet gdy nie chodzi o jakieś działanie, lubię — wiesz? — taki naokoło gwar, brzęk. —
— To chodźmy do jakiej knajpy — rzekł Kazimierz. — Jeszcze otwarte.
— Chodźmy — odrzekł Budzisz raźnem echem. — Mam ci do opowiedzenia powtórną moją wizytę w Wiszunach i jeszcze parę potrzebnych rzeczy, które powiedziałem w Racogach na wyjezdnem. Chodźmy.
— Ale dokąd? Do Żorża, czy do Europy? Może do Klubu szlacheckiego, tam napewno znajdziemy znajomych.
— Jest tu jakiś ogród Szumana — zaproponował Budzisz nieśmiało.
— To tingel, kabaret. Chce wuj tam pójść? Mnie wszystko jedno.
Gdy się tak namyślali nad wyborem lokalu, służący oddał Rokszyckiemu list, który on schwycił pośpiesznie. Ale list był, niestety, z miasta.
— Od kogo to? — Nie wiem, panie. Po południu oddany.
List był na kolorowym papierze, mocno zaperfumowany. Kazimierz zmarszczył się, czytając, spojrzał na podpis, znowu zaczął czytać i uśmiechać się nieco pogardliwie.
— To akurat dla wuja na dzisiaj.
— Dla mnie? Pokaż!
— Pisze po niemiecku jak aś »Mitzi«, że mnie kocha...
— Więc cóż tu dla mnie?
— Odstępuję wujowi całą tę awanturę.
— No, tak się mówi... A jak ta Mitzi wygląda?
— Nie wiem. Pierwszy raz o niej słyszę.
— Więc o czem tu gadać? — rzekł pan Apolinary z pewnem rozdrażnieniem. — Nie wiesz, kto, gdzie, to i ja nie wiem.
— Owszem, wiem gdzie. Pisze, że będzie u Szumana o godzinie jedenastej, a poznać się da przez dwie żółte róże przy staniku.
Pan Apolinary spojrzał na zegarek:
— Już dawno po północy.
— Phi... pewno tam jeszcze siedzi.
— To... możnaby zobaczyć — odezwał się Apolinary niestanowczo.
— Niech wuj idzie zobaczyć.
— Jakto? sam? Tu już cię nie poznaję, Kaziu. Takiem znowu niewiniątkiem nie jesteś — wiem to dokumentnie. Jeżeli chcesz mnie wystawiać na śmieszność, żebym sam szedł na daną tobie schadzkę, to pal dyabli twoją ofertę!
Kazimierz znalazł się w tej rozterce z samym sobą, w którą tak często popada młody mężczyzna. Myśl o kolacyi i tym podobnych rozrywkach z ową Mitzi kłóciła się w nim z uczuciami wyższemi i drogiemi. Ale uciekanie od tych uciech, stwierdzanie publiczne wstrzemięźliwości lub ukrytego sentymentalizmu wydało mu się postępowaniem dziecinnem i śmiesznem. W tych wypadkach mężczyzna dobywa z kieszeni stary i podejrzany argument: tamte uczucia są święte, a to... to jest nic — poprostu szklanka wina, z tamtemi niema nic wspólnego. I gnuśnie ulega pospolitości.
— Jeżeli wuj chce, chodźmy.
— To rozumiem. A gdyby przyszło do jakiej dłuższej rozmowy, kolacyjki, coś tego, wtedy już — męska solidarność: Tekli o tem ani dudu, Kaziu, a ja też oczywiście o tobie — nikomu.
Szli przez ulicę, Budzisz gracko, z głową zadartą, wywijając laską; Rokszycki bez efektu, jakby wstydliwie.
U Szumana przy rozrzuconych po sali stolikach i w tak zwanych lożach było pełno łudzi, a między nimi i paru znajomych, na szczęście nie Pasterkowski, któryby się przyczepił nieodłącznie. Znajom i Litwini, delikatniejsi, ograniczyli się na ukłonach zdaleka. Jednak Kazimierz nierad był z obecności Fedkowicza, który od swego dość licznego towarzystwa wyrywał się przyjaznemi spojrzeniami ku wchodzącym koroniarzom.
Apolinary i Kazimierz, usiadłszy przy osobnym stole, mało zwracali uwagi na jakieś popisy akrobatyczne, odbywające się na scenie, ale czynili przegląd kobiet, których sporo było na sali. Wkrótce zauważyli dwie umówione róże przy staniku jednej z najlepiej ubranych. Siedziała z towarzyszką, cała w białych piórach, teatralna, ale estetyczna, i niedwuznacznie dawała znać spojrzeniami i uśmiechami Rokszyckiemu, że przyszła tu dla niego. Wielka, modnie piękna, zajmowała się bezustanku swą toaletą: dotykała pukli włosów, misternie ułożonych, igrała z wężem piór strusich, rozkładając go rozmaicie około szyi i na ramionach, przeglądała się w ręcznem lusterku. Niby biały paw, roztaczający swą świetność z uroczystą powagą.
— Tutaj niepodobieństwo przysiąść się do niej — rzekł Kazimierz. — Siedzi jak na wystawie.
— Niepodobieństwo — powtórzył żałośnie pan Apolinary.
Zrozumiała to i owa pani. Po kwadransie niemych umizgów powstała i wolnym, pociągającym za sobą pochodem skierowała się ku gabinetom restauracyjnym.
— Mądra osoba — rzekł Budzisz.
— Niewątpliwie mądra — odpowiedział Kazimierz. — A my, czy będziemy mądrzy pozostając tutaj, czy...
Pan Apolinary już powstał i wyrywał się w stronę gabinetów. W tej chwili Fedkowicz tam podążył i od drzwi kiwał znacząco na Budzisza i Rokszyckiego. Męska solidarność i tężyzna zgromadziła wkrótce trzech znajomych w korytarzu między gabinetami, gdzie zastano Mitzi, zapytującą oberkelnera, czy wolny wielki numer drugi. Fedkowicz przywitał się z nią, jak dobry znajomy, potem zwrócił się do pana Apolinarego, któremu oczy świeciły niepohamowaną ciekawością:
— Chcesz pan, zdaje się, poznać naszą gościnną primadonnę. Nic łatwiejszego, panie łaskawy.
Rzeczywiście prezentacya, przejście do wielkiego gabinetu, usadowienie się w nim dwóch dam i trzech mężczyzn — poszły szybko i gładko, jak z góry ukartowana zmowa.
Panna Mitzi, w wybornem porozumieniu z oberkelnerem, zamówiła dla siebie kuropatwę duszoną w winie, okazując sposób jej przyprawiania białymi palcami, zbyt obciążonymi seryą jaskrawych pierścionków. Jej towarzyszka Klarchen, Niemka z Rygi, mniej pokaźna i mniej wymagająca, oświadczyła, że, cokolwiek jej dadzą, będzie jadła; zapytywana gościnnie przez pana Apolinarego, zdecydowała się na wołowinę. Pan Apolinary kazał podać dwie butelki szampana.
Fon welchem Lande zy zynd, Frojlain? — zapytał Budzisz.
Panna Mitzi odpowiedziała, że jest Wiedenką, że mówi po francusku, że rozumie i po polsku, że zna różnych polskich hrabiów, którzy są prawdziwymi gentlemanami i »fesche Kerl’s«. Mówiła swobodnie, poczuwając się do obowiązku czarowania ciągle swą osobą, co jej zresztą łatwo przychodziło, gdyż była pięknie rozrośniętym okazem południowo-germańskiej samicy. Banalność zaś konwersacyi jest niezbędna w gabinecie? — inne rozmowy dźwięczą tu fałszywie.
O godzinie czwartej po północy znajdowały się w gabinecie już tylko cztery głowy, dwie męskie i dwie kobiece, zbliżone do siebie i rozprawiające babilońsko wielojęzyczną gwarą. Rokszycki uciekł chyłkiem, ku niezadowoleniu Mitzi, która straciła wiele spojrzeń i zabiegów dla okazania mu swej skłonności. Ale, widząc, że Budzisz każe podawać, co tylko komu przyjdzie do głowy, że przytem, chociaż starszy, jest żywiołowo wesoły i zabawny, zwróciła do niego wszystkie swe atencye, gdyż Fedkowicza znała już, jako osobę szanowaną w mieście i u Szumana, ale nie posiadającą wartości bezpośredniej.
Panu Apolinaremu świat się wydawał coraz młodszym i pan Litawor dowcipniejszym, a już Mitzi — zjawiskiem rzeczywiście olśniewającem.
— I to w Wilnie, panie Litaworze! no, no! dobrze się tu bawicie.
— A cóż, jak pan widzisz, panie Apolinary.
— I śpiewa, mówisz pan? — — — Singen Sie etwas, liebes Fräulein!
Mitzi zaśpiewała, jak słowik.
— Nie widziałeś pan jeszcze, jak ona tańczy. Osobliwość!
Mitzi naszkicowała taniec solowy — niczem Isadora Duncan.
Przyszedł wreszcie czas opuszczenia restauracyi prawie pustej. Kelnerzy spali, siedząc, na korytarzach. Pan Apolinary sprowadził powóz dla pań, które prosiły, aby je panowie odwieźli do bram ich domów. Ale Fedkowicz nie zgadzał się bezwarunkowo wsiąść do powozu i zwierzył się na ucho Budziszowi, że, gdyby go kto zobaczył, mógłby się narazić na gniew swojej Masi.
— A cóż ja dopiero, Litaworze dobrodzieju? Przecie żonaty jestem.
— No, żona daleko. Dobranoc — dobranoc...
Pan Apolinary, nieustraszony w żadnem przedsięwzięciu, wsunął się szybko do powozu, cudnie zaperfumowanego we wnętrzu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kazimierz, wymknąwszy się już dawno z gabinetu, powracał pieszo do hotelu. Skoro tylko opuścił dym i gwar, poczuł nie tylko świeżość dnia, ale i radosną świeżość duszy. Szedł wolno wzdłuż parkanu ogrodu, zwanego »Cielętnikiem«, przy placu Katedralnym i, napotkawszy ławkę, usiadł.
Wino, szumiące mu w głowie, wzburzona młoda krew dziwne mu do mózgu sprowadzały jasnowidzenia. Ani pamiętał już kolacyi w garkuchni, ani bachicznej kompanii. Podniecone siły młodości rwały się gdzieś szlakiem pogodnego nieba, daleko stąd, w przestrzeń i w przyszłość. Ogarnął go rzewny i twórczy optymizm, moc ukochania rzeczy wielkich poprzez lichotę rzeczy otaczających. Kojarzyły się w nim same chwile szczytne jego istnienia, nikły pospolite; z mgły wspomnień dziecinnych wstawały, niby zapachami, jakieś pamiątki marzeń heroicznych; brzmiały mu w uszach młodzieńcze, wezbrane zapałem, pieśni uniwersyteckie; wszystkie pragnienia czynu i podboju przychodziły mu na pamięć, naznaczone na szarem paśmie dni ognistym śladem wyróżniającym. Ślad ten prowadził do jednego wspomnienia jasnego, które trwało niemal przed oczyma przytomne.
Była to piąta noc od owej, gdy wyjeżdżał z Rarogów i ta sama godzina. Poczuł ten sam dreszcz niedospania i zapach zaledwie budzącego się dnia. Ujrzał Krystynę u podjazdu, oświetloną czerwieniejącymi od domu rzutami światła, prostą, odważną. Przebiegł skróconem błyskawicznie wspomnieniem, jak snem, tę drogę do stacyi, raz tylko w życiu widzianą, ale jasno pamiętną — od czarnych kłębów parku, w którym Ona pozostała przez rosnące w barwy pola i lasy, aż do wschodu słońca nad jeziorami.
— Kochany kraj! — szepnął Kazimierz — tu moja droga i życie...
Nad miastem odradzał się nowy dzień siny, piętrzył się coraz wyraźniej kapryśny porost domów na wzgórzach, aż do wyniosłych strażnic uniwersytetu i góry Zamkowej. Przez ciszę, czekającą na wybuch dnia, zadźwięczą rogi bojowe litewskie z zamku, czy popłynie z murów uniwersyteckich promienista pieśń Filaretów?.. Słuchają kamienne Jagiellony wzdłuż portyku katedry, na placu, gdzie duma Kazimierz.
Świątynia odwraca do niego dłuższy wymiar swego wielkiego czworoboku, który stoi tu, choć w zmienionym kształcie, od czasu jak Litwa Litwą, przykrywa swą arką przymierza zagasły pod chrześcijańskim ołtarzem ofiarniczy kamień Perkuna. Pod portykiem dawni dziedzice tej ziemi stoją nieśmiało, zagnani w mur, patrzą na wyrastające w pobliżu obce widma i śnią kamiennie, oczekując losu...
Obudzić to miasto, ten kraj! Odwołać ludzi od niepłodnych waśni, wskazać im wspólne cele i niebezpieczeństwa! Kazimierz poczuł w sobie wyraźne powołanie. W porywie ranka i młodości wszystkie pragnienia jego zlały się w jeden plan, dopełniając się i wspierając. Przeznaczonem zdało mu się zamieszkać tu, wojować tu dla obrony swych upragnień, a ten nakaz miał dźwięk głosu Krystyny... Krew go ciągnęła tam, gdzie rozum cel wskazywał. Błogosławione są chwile w życiu, kiedy obowiązek zlewa się w jeden cel z pokusą serdeczną.
Już ludzie poranni zaczynali snuć się po placu, ozwały się z miasta turkoty kół ciąglejsze, od ogrodu dochodziła wrzaskliwa narada wróbli nad planem dnia nowego. A z murów wyższe zagadały dzwony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.