Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   229   —

sich, rozkładając go rozmaicie około szyi i na ramionach, przeglądała się w ręcznem lusterku. Niby biały paw, roztaczający swą świetność z uroczystą powagą.
— Tutaj niepodobieństwo przysiąść się do niej — rzekł Kazimierz. — Siedzi jak na wystawie.
— Niepodobieństwo — powtórzył żałośnie pan Apolinary.
Zrozumiała to i owa pani. Po kwadransie niemych umizgów powstała i wolnym, pociągającym za sobą pochodem skierowała się ku gabinetom restauracyjnym.
— Mądra osoba — rzekł Budzisz.
— Niewątpliwie mądra — odpowiedział Kazimierz. — A my, czy będziemy mądrzy pozostając tutaj, czy...
Pan Apolinary już powstał i wyrywał się w stronę gabinetów. W tej chwili Fedkowicz tam podążył i od drzwi kiwał znacząco na Budzisza i Rokszyckiego. Męska solidarność i tężyzna zgromadziła wkrótce trzech znajomych w korytarzu między gabinetami, gdzie zastano Mitzi, zapytującą oberkelnera, czy wolny wielki numer drugi. Fedkowicz przywitał się z nią, jak dobry znajomy, potem zwrócił się do pana Apolinarego, któremu oczy świeciły niepohamowaną ciekawością:
— Chcesz pan, zdaje się, poznać naszą