Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   228   —

kiej dłuższej rozmowy, kolacyjki, coś tego, wtedy już — męska solidarność: Tekli o tem ani dudu, Kaziu, a ja też oczywiście o tobie — nikomu.
Szli przez ulicę, Budzisz gracko, z głową zadartą, wywijając laską; Rokszycki bez efektu, jakby wstydliwie.
U Szumana przy rozrzuconych po sali stolikach i w tak zwanych lożach było pełno łudzi, a między nimi i paru znajomych, na szczęście nie Pasterkowski, któryby się przyczepił nieodłącznie. Znajom i Litwini, delikatniejsi, ograniczyli się na ukłonach zdaleka. Jednak Kazimierz nierad był z obecności Fedkowicza, który od swego dość licznego towarzystwa wyrywał się przyjaznemi spojrzeniami ku wchodzącym koroniarzom.
Apolinary i Kazimierz, usiadłszy przy osobnym stole, mało zwracali uwagi na jakieś popisy akrobatyczne, odbywające się na scenie, ale czynili przegląd kobiet, których sporo było na sali. Wkrótce zauważyli dwie umówione róże przy staniku jednej z najlepiej ubranych. Siedziała z towarzyszką, cała w białych piórach, teatralna, ale estetyczna, i niedwuznacznie dawała znać spojrzeniami i uśmiechami Rokszyckiemu, że przyszła tu dla niego. Wielka, modnie piękna, zajmowała się bezustanku swą toaletą: dotykała pukli włosów, misternie ułożonych, igrała z wężem piór stru-