Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   232   —

— Nie widziałeś pan jeszcze, jak ona tańczy. Osobliwość!
Mitzi naszkicowała taniec solowy — niczem Isadora Duncan.
Przyszedł wreszcie czas opuszczenia restauracyi prawie pustej. Kelnerzy spali, siedząc, na korytarzach. Pan Apolinary sprowadził powóz dla pań, które prosiły, aby je panowie odwieźli do bram ich domów. Ale Fedkowicz nie zgadzał się bezwarunkowo wsiąść do powozu i zwierzył się na ucho Budziszowi, że, gdyby go kto zobaczył, mógłby się narazić na gniew swojej Masi.
— A cóż ja dopiero, Litaworze dobrodzieju? Przecie żonaty jestem.
— No, żona daleko. Dobranoc — dobranoc...
Pan Apolinary, nieustraszony w żadnem przedsięwzięciu, wsunął się szybko do powozu, cudnie zaperfumowanego we wnętrzu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kazimierz, wymknąwszy się już dawno z gabinetu, powracał pieszo do hotelu. Skoro tylko opuścił dym i gwar, poczuł nie tylko świeżość dnia, ale i radosną świeżość duszy. Szedł wolno wzdłuż parkanu ogrodu, zwanego »Cielętnikiem«, przy placu Katedralnym i, napotkawszy ławkę, usiadł.