Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   225   —

mój. Możnaby jeszcze dzisiaj kogoś zobaczyć. Czy Fedkowicz jest w mieście?
— Jest — i dzisiaj go widziałem. Ale wieczorami przepada u jakiejś tam damy.
— U Masi — wiem. Assernhof mi opowiedział. — — A Pasterkowski jest?
— Musi być. Co nam po nim?
— Miał mi o czemś potrzebnem dowiedzieć się. No i zawsze jakaś kompania...
Kazimierz teraz rozśmiał się na dobre:
— Birbant z wuja! Nie wiedziałem nawet, że taki jeszcze... Ledwie powrócił z podróży, jużby do nowej kompanii.
Budzisz gładził ręką czuprynę i tłómaczył się poczciwie, utraciwszy całą swą powagę wobec siostrzeńca.
— Birbant — nie. Ale lubię, przyznam się, cuch, miganie ludzi przed oczyma. Oddawna przywykłem być w tłumie, od paru lat — i ponad tłumem. I nawet gdy nie chodzi o jakieś działanie, lubię — wiesz? — taki naokoło gwar, brzęk. —
— To chodźmy do jakiej knajpy — rzekł Kazimierz. — Jeszcze otwarte.
— Chodźmy — odrzekł Budzisz raźnem echem. — Mam ci do opowiedzenia powtórną moją wizytę w Wiszunach i jeszcze parę potrzebnych rzeczy, które powiedziałem w Racogach na wyjezdnem. Chodźmy.
— Ale dokąd? Do Żorża, czy do Europy?