Tytus Andronikus (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt czwarty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Tytus Andronikus
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom VIII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT CZWARTY.
SCENA I.
Northampton.
(Przed domem Tytusa).
(Wchodzą: Tytus i Markus, za nimi młody Lucyusz, ścigany przez Lawinię; ucieka przed nią z książkami pod pachą).

Chłopiec.  Ratuj, dziaduniu! bo moja stryjenka,
Nie wiem dlaczego, wszędzie za mną goni.

Patrz, stryju Marku, jak spiesznie nadbiega.
Droga stryjenko, nie wiem, czego żądasz.
Markus.  Stań przy mnie, chłopcze, nie bój się stryjenki.
Tytus.  Nazbyt cię kocha, by cię chciała skrzywdzić.
Chłopiec.  Prawda, kochała mnie dawniej, gdy ojciec
Jeszcze był w Rzymie.
Markus.  Co migi jej znaczą?
Tytus.  Nie bój się, wnuku, chce ci coś powiedzieć.
Patrz, patrz, jak czule pogląda na ciebie;
Pragnie zapewne, byś jej towarzyszył.
Nigdy Kornelia z gorętszą miłością
Swych nie kształciła dzieci, jak Lawinia
Kształciła ciebie, gdy czytała z tobą
Słodkich poetów lub Tuliusza mówcę.
Czy nie zgadujesz, czego chce od ciebie?
Chłopiec.  Nic nie zgaduję; zdaje mi się tylko,
Że się obłąkał stryjenki mej rozum,
Bo nieraz z dziadka mego ust słyszałem,
Że zbytek żalu sprowadza szaleństwo;
Czytałem także, że boleść bez granic
Zmąciła rozum trojańskiej Hekuby.
To mnie strwożyło, choć wiem, że stryjenka
Kocha mnie czule, jak kochała matka,
Nie chce mej krzywdy, chyba w obłąkaniu;
Dlatego książki z trwogą porzuciłem
I uciekałem może bez przyczyny.
Daruj mi, pani, wszędzie pójdę z tobą,
Byle stryj Markus chciał nam towarzyszyć.
Markus.  Idźmy, Lucyuszu.

(Lawinia przewraca książki upuszczone przez Lucyusza).

Tytus.  Cóż to jest, Lawinio?
Czy widzisz, bracie? Szuka jakiejś książki.
Której chcesz? Chłopcze, otwórz je kolejno;
Lecz twa nauka, drogie moje dziecko,
Nad treść tych książek; w mej bibliotece
Wybierzesz sobie dzieła, co potrafią
Ból twój złagodzić, aż niebo łaskawe
Odkryje sprawców tej zbrodni piekielnej.

Co to za książka? Dlaczego do góry
Podnosi razem oba swe ramiona?
Markus.  Może to znaczy, że więcej niż jeden
Miał w zbrodni udział, a może do nieba
Podnosi ręce i o pomstę błaga.
Tytus.  Co to za książkę przerzuca?
Chłopiec.  Nazona
Metamorfozy; dała mi je matka.
Markus.  Może przez pamięć na drogą umarłą
Między książkami jedną tę wybrała.
Tytus.  Cicho! Jak śpiesznie przewraca stronnice!
Pomóż jej. Czego szukasz? Mamże czytać?
Ha, to tragiczna powieść Filomeli
O Tereusza zdradzie i zgwałceniu;
Gwałt też podobno twych nieszczęść początkiem.
Markus.  Patrz, patrz, jak pilnie przegląda stronnice.
Tytus.  Droga Lawinio, czy jak Filomela
Nagle porwana byłaś pohańbiona
W tym wielkim, czarnym, w tym przeklętym lesie?
Patrz, patrz, to miejsce, gdzieśmy polowali
(Bodaj tam noga nasza nie stanęła!)
Skreślił poeta, jakby przez naturę
Stworzone miejsce na gwałt i morderstwo.
Markus.  Czemu kryjówki takie bogi lepią,
Jeśli tragedye nie są ich rozrywką?
Tytus.  Daj mi znak, córko — to są przyjaciele —
Kto śmiał zbrodniczą wznieść na ciebie rękę?
Czy Saturninus, jak niegdyś Tarkwiniusz
Czyste Lukrecyi łoże śmiał pokalać?
Markus.  Siądź, synowico; bracie, usiądź przy mnie.
Febie, Minerwo, Jowiszu, Merkury,
Przyjdźcie mi w pomoc, by tę zdradę odkryć!
Zwróćcie tu oczy, bracie i Lawinio.

(Pisze swoje nazwisko laską, którą kieruje nogą i wargami).

Jeżeli możesz, na tablicy z piasku
Moim pisz wzorem; me skreśliłem imię
Bez rąk pomocy. Przeklęte to serce,
Co nas do takich przymusza wybiegów!

Pisz, synowico, objaw nam nakoniec,
Co Bóg chce odkryć i naszej dać pomście.
Bodaj twem piórem niebo kierowało,
Byśmy poznali zbrodniarzy i prawdę!

(Lawinia bierze laskę w usta, a kierując nią kikutem, pisze).

Tytus.  Czy czytasz, bracie, co nam nakreśliła?
„Stuprum, Chiron, Demetrius.“
Markus.  Co? co? Lubieżni synowie Tamory
Tej strasznej, krwawej zbrodni są sprawcami?
Tytus.  Magni dominator poli,
Tam lentus audis scelera? tam lentus vides?
Markus.  Miarkuj się, panie, choć wiem, że jest dosyć
Słów na tym piasku przez nią wypisanych,
Aby zbuntować duch najpotulniejszy,
I serce nawet niemowląt oburzyć.
Klęknijmy, bracie, Lawinio i chłopcze.
Droga nadziejo rzymskiego Hektora,
I razem świętą zwiążmy się przysięgą —
Jak niegdyś Brutus z bolejącym mężem
I ojcem czystej, zhańbionej Lukrecyi —
Że będziem pomstą ścigali śmiertelną
Tych zdrajców Gotow, aż ich krew popłynie,
Albo my sami z tą zginiemy hańbą.
Tytus.  Pomścić się! Dobrze, gdybyś miał sposoby;
Lecz niedźwiedzicy polując szczenięta,
Obudzisz matkę, a gdy raz cię zwietrzy,
Ona tak w ścisłem jest ze lwem przymierzu,
Że gdy go swemi pieszczotami uśpi,
Wszystko, co zechce, zdolna jest wykonać.
Daj temu pokój; młody z ciebie strzelec;
Mnie rzecz tę zostaw. Na blasze spiżanej
Stalowym rylcem słowa te wypiszę,
By nam zostały; gniewny wiatr północny
Rozwieje piasek jak liście Sybilli,
A wtedy, chłopcze, gdzie będzie twa lekcya?
Co mówisz?
Chłopiec.  Mówię, że gdybym był mężem,
Sypialna własnej matki ich komnata

Dośćby bezpiecznem nie była schronieniem
Tych złych rzymskiego jarzma niewolników.
Markus.  Ha, dzielny chłopcze! I ojciec twój nieraz
Tak działał w sprawie niewdzięcznego Rzymu.
Chłopiec.  Bylem żył, pójdę za jego przykładem.
Tytus.  A teraz idźmy do mojej zbrojowni,
Tam cię ustroję; a potem, Lucyuszu,
W mojem imieniu synom cesarzowej
Poniesiesz dary, które im przeznaczam.
Wszak prawda, mego dopełnisz poselstwa?
Chłopiec.  Moim sztyletem w ich piersiach, mój dziadziu.
Tytus.  Nie, chłopcze, inny pokażę ci sposób.
Idźmy, Lawinio; bracie, pilnuj domu,
A ja z Lucyuszem pójdziemy dworować,
Pójdziem, naprawdę, a pójdziem z orszakiem.

(Wychodzą: Tytus, Lawinia i Chłopiec).

Markus.  O, Boże, cnoty jęk cię dolatuje,
A nad jej losem nie czujesz litości!
Lecz czuwać muszę w jego obłąkaniu
Nad tym, co w sercu więcej ma ran smutku
Niż na swej tarczy cięć nieprzyjacielskich,
A w uczciwości swojej mścić się nie chce.
Ty więc, o Boże, bądź jego mścicielem! (wychodzi).

SCENA II.
Sala w pałacu.
(Wchodzą: Aaron, Chiron i Demetryusz z jednej strony, z drugiej młody Lucyusz i Sługa z wiązką oręży, na których stoją wypisane wiersze).

Chiron.  Przychodzi do nas, bracie, syn Lucyusza
I, jak powiada, przynosi poselstwo.
Aaron.  Jakieś szaleństwo szalonego dziadka.
Chłopiec.  Z całą pokorą składam wam, panowie,
Hołd wam należny, w imieniu Tytusa.
(Na str.) A proszę bogów, by was na proch starli.
Demetr.  Dziękujem, miły chłopcze, co za wieści?

Chłopiec  (na str.). Jest wieść, że obu was już odgadniono
Jak łotrów zbrodnią gwałtu piętnowanych.
(Głośno) Dziad mój roztropny przez moje wam ręce
Śle z swej zbrojowni najlepsze oręże,
Aby dostojną młodość uczcić waszą,
Rzymu nadzieję; tak mówić mi kazał.
Rozkaz wypełniam, dar jego oddaję,
Byście, panowie, gdy przyjdzie potrzeba,
Rąk waszych godnym władać mogli mieczem.
Żegnam was teraz, (na str.) krwawe rozbójniki.

(Wychodzi ze Sługą).

Demetr.  Cóż to za papier cały zapisany?
Zobaczmy.
„Integer vitae scelerisque purus
Non eget Mauri jaculis, nec arcu“.
Chiron.  To Horacyusza wiersz, jak zapamiętam,
Który czytałem niegdyś w gramatyce.
Aaron.  Wiersz Horacyusza, zgadliście poetę.
(Na str.). Co to jest jednak być osłem! To nie żart.
Starzec, jak widzę, już zbrodnię ich odkrył
I śle im miecze w te owite słowa
Ciężko raniące, choć nie czują rany;
Lecz gdyby matka ich przy zdrowiu była,
Poklaskby myśli oddała Tytusa;
Lecz niech spoczywa na bezsennem łożu.
(Głośno) Młodzi panowie, jak szczęśliwa gwiazda
Nas, cudzoziemców, co gorsza, nas, jeńców,
Wiodła do Rzymu, do tej wysokości!
Z jaką rozkoszą, pod pałacu bramą,
Lżyłem trybuna w przytomności brata!
Demetr.  Ja z większą widzę tak wielkiego pana,
Z podłą pokorą ślącego nam dary.
Aaron.  Słuszne do tego nabyliście prawo,
Z taką dobrocią traktując mu córkę.
Demetr.  O, jakże pragnę, by tysiąc dam rzymskich
Kolejno naszej służyło rozkoszy!
Chiron.  Życzenie pełne względów i miłości.
Aaron.  Brak tylko matki, by: Amen dorzekła.

Chiron.  A ona chętnie dorzekłaby: Amen,
Zmieniając jeden tysiąc na dwadzieścia.
Demetr.  Lecz idźmy teraz wszystkich błagać bogów
Za drogą matkę naszą w jej boleściach.
Aaron  (na str.). Błagajcie dyabłów, bo Bóg nas opuścił.

(Słychać odgłos trąb).

Demetr.  Co trąb cesarskich znaczyć może odgłos?
Chiron.  Może radości znak — cesarz ma syna.
Demetr.  Cicho! Kto idzie?

(Wchodzi Mamka z czarnem dzieckiem).

Mamka.  Dzień dobry, panowie,
Mówcie, czy widział kto z was Aarona?
Aaron.  Mniej, albo więcej, lub raczej nic wcale.
Oto Aaron, czego chcesz od niego?
Mamka.  O, Aaronie, wszyscyśmy zginęli!
Ratuj co prędzej albo giń na wieki!
Aaron.  Co za hamider! Co wrzaski te znaczą?
Co tam owijasz i mniesz w swojem ręku?
Mamka.  Cobym przed okiem nieba chciała ukryć:
Wstyd cesarzowej, Rzymu upodlenie.
Już rozwiązana.
Aaron.  Czy była związana?
Kiedy? przez kogo?
Mamka.  Chcę mówić, już zległa.
Aaron.  Więc szczęść jej Boże! A co jej Bóg zesłał?
Mamka.  Dyablę.
Aaron.  Dyablicy rozkoszne potomstwo!
Mamka.  Czarne, okropne, złowrogie potomstwo!
Oto niemowlę szpetne jak ropucha
Wśród pięknych dzieci pięknej naszej ziemi.
Twój stępel, pieczęć śle ci cesarzowa,
Byś go sztyletu twego końcem ochrzcił.
Aaron.  Alboż to czarny kolor tak jest szpetny?
Piękny kwiat z ciebie, pyzaty kopciuszku.
Demetr.  Co ty zrobiłeś, podły niewolniku?
Aaron.  To, czego nigdy nie zdołasz odrobić.
Chiron.  Tyś matkę naszą zgubił.
Aaron.  Jam ją znalazł.

Demetr.  Temeś ją właśnie zgubił, psie piekielny!
Przeklęte dyabła szpetnego potomstwo!
Chiron.  Żyć też nie będzie.
Aaron.  A przecie nie umrze.
Mamka.  A umrzeć musi, to wola jest matki.
Aaron.  Co, umrzeć musi? Niechże ja sam będę
Mojego ciała i krwi mojej katem.
Demetr.  Na mojej szabli zatknę tę kijankę;
Daj mi ją, mamko; krótka będzie sprawa.
Aaron.  Wprzód miecz ten w twoich utonie wnętrznościach.

(Bierze dziecko od Mamki).

Stójcie, mordercy! Chcecie brata zabić?
Klnę się na niebios te wieczne pochodnie,
Co jasno jego świeciły poczęciu,
Że na mej szabli ostrzu skona śmiałek,
Co trąci mego syna i dziedzica.
Ani Encelad z całą groźną bandą
Dzieci Tyfona, ni wielki Alcydes,
Ni sam bóg wojny wydrzeć nie potrafi
Z ojcowskiej ręki tego niemowlęcia.
Jakto? Wy krwiste, płytkich serc młokosy,
Wiechy szynkowne, mury pobielane,
Czy nie wierzycie, że węgla jest czarność
Z wszystkich kolorów farbą najpiękniejszą,
Bo wszelkiem innem gardzi malowidłem?
Nigdy też woda wszystkich oceanów
Czarnej łabędzia nogi nie pobieli,
Choć ją falami swemi wiecznie myje.
Powiedzcie matce, że jestem dość stary,
Bym swego bronił; niech mi więc przebaczy.
Demetr.  Chcesz więc tak zdradzić szlachetną twą panię?
Aaron.  Ma pani panią jest moją, mną samym
Jest to niemowlę, obraz mej młodości,
Nad świat mi droższy; na przekor też światu
Będę od wszelkiej zasłaniał je krzywdy,
Jak to niebawem który z was poczuje.
Demetr.  To będzie wieczną matki naszej hańbą.
Chiron.  Rzym nią pogardzi za tę szpetną słabość.

Mamka.  A na śmierć cesarz w swej pośle wściekłości.
Chiron.  Na myśl tej hańby rumienię się cały.
Aaron.  Oto jedyny zysk waszej piękności.
Zdradziecka farbo, objawiasz rumieńcem
Serca tajemne ruchy i rozmysły.
Inaczej ten jest zuch pomalowany.
Do ojca czarny uśmiecha się łotrzyk,
Jakby chciał mówić: stary mój kamracie,
Twoim ja synem. On bratem jest waszym,
W jednej połowie krew jego ta sama,
Która w zawiązku życia was karmiła,
Z tego samego na świat wyszedł łona,
Które i waszem było wprzód więzieniem;
Z pewniejszej nawet strony jest wam bratem,
Choć moją pieczęć na swej nosi twarzy.
Mamka.  Jakąż odpowiedź dać mam cesarzowej?
Demetr.  Radź, Aaronie, co nam trzeba robić,
A wszyscy zdanie twoje podpiszemy.
Ocal to dziecko, byleś nas ocalił.
Aaron.  A więc zasiądźmy do wspólnej narady.
Bezpiecznym od was z moim chcę być synem;
To wasze miejsce; a teraz możecie
O ocaleniu waszem śmiało prawić.
Demetr.  Jak wiele niewiast dziecko to widziało?
Aaron.  Brawo, panowie! Gdy radzimy zgodnie,
Jestem barankiem; ale rozdrażniony
Jestem groźniejszy od szczwanego dzika,
Od głodnej lwicy, od burz oceanu.
Lecz ile niewiast widziało to dziecko?
Mamka.  Oprócz Kornelii, położniczej babki,
Ja tylko sama jedna z cesarzową.
Aaron.  Ty, cesarzowa, babka położnicza;
Dwie mogą sekret bez trzeciej zachować;
Idź, cesarzowej powiedz, żem to mówił! (Zabija ją).
Kwik, kwik, jak prosię na rożen sadzane.
Demetr.  Co robisz? Jaka myśl twa, Aaronie?
Aaron.  O, panie, jest to manewr polityczny.
Chcecież, by żyjąc sekret nasz zdradziła

Z długim językiem szczebiotliwa kmoszka?
Nie, nie, panowie. A teraz słuchajcie,
Jakie stanowcze moje są zamiary:
Blizko stąd żyje pewny Meliteusz,
A mój spółrodak, właśnie, że mu wczora
Żona powiła syna, a niemowlę
Jest do swej matki podobne i białe;
Śpieszcie tam, złoto szczodrą sypcie ręką,
Całą im sprawę wyłóżcie dowodnie,
Do jakiej syn ich urośnie wielkości,
Będzie dziedzicem rzymskiego cesarza
Na miejsce mego syna podstawiony,
Aby tę dworską ukołysać burzę.
Niech się z nim cesarz jak z swym cacka synem.
Słuchajcie teraz. (Wskazując Mamkę).
Jam dał jej lekarstwo.
Waszą jest rzeczą pogrzeb jej wyprawić.
Pola są blizko, a z was krzepkie zuchy.
Po tym obrzędzie nie marnujcie czasu,
Ale mi babkę przyślijcie co prędzej;
Bo kiedy babkę i mamkę wyprawim,
Niech sobie damy, co chcą, potem gwarzą.
Chiron.  Nie chcesz tajemnic twoich wiatrom zwierzać.
Demetr.  Za tę troskliwość o Tamory honor
Jak ona, wdzięczni są ci jej synowie.

(Demetryusz i Chiron wychodzą, zabierając z sobą Mamkę).

Aaron.  Do Gotów teraz szybszy niż jaskółka;
Ten skarb mych ramion bezpiecznie tam złożę,
Tajnie pozdrowię pani mej przyjaciół.
Mój grubowargi niewolniku, w drogę!
Bo ty fortelów tych wszystkich przyczyną.
Będę cię karmił jagodą, korzonkiem,
Mlekiem, serwatką, a będziesz ssał kozę,
W jaskini mieszkał, lecz urośniesz mężem,
I rycerz, będziesz rycerzom dowodził.

(Wychodzi).
SCENA III.
Publiczny plac w Rzymie.
(Wchodzą: Tytus, Markus, młody Lucyusz, Publiusz i inni Panowie z łukami. Tytus niesie strzały, na których końcach przytwierdzone są listy).

Tytus.  Bracie, panowie, idźmy! Tędy droga.
Paniczku, pokaż, co za łucznik z ciebie;
A naciągajcie i celujcie dobrze!
Terras Astraea reliquit: pomnijcie,
Że już od dawna odbiegła, uciekła.
Teraz do sprzętów! Wy, mości panowie,
Sieć zarzucicie w głębie oceanu,
A może na dnie morskiem ją znajdziecie;
Lecz tam nie większa niż tu sprawiedliwość.
Ty znów, Publiuszu, i ty, Semproniuszu,
Musicie kopać rydlem i motyką
Aż do samego środka twardej ziemi,
A gdy w królestwie Plutona staniecie,
W mojem imieniu złożycie mu prośbę.
Mówcie: przysyła stary nas Andronik,
Sprawiedliwości i pomocy żąda
Przejęty bólem na niewdzięczność Rzymu.
Ach, Rzymie! ja cię zrobiłem nędzarzem,
Gdy ludu głosy temu wyjednałem,
Co dziś żelazną przycisnął mnie ręką.
A teraz, idźcie; baczność wam zalecam.
Wszystkie mi pilnie przetrząście okręty,
Bo zły ją cesarz gotów tam władować,
A wtedy możem za sprawiedliwością
Świstać, panowie.
Markus.  Czy nie gorzki widok
Takiego męża w takiem obłąkaniu?
Publiusz.  Naszą też świętą jest dziś powinnością
We dnie i w nocy pilnie nad nim czuwać,
Jak można, schlebiać jego przywidzeniom,
Aż czas sprowadzi ulgę i lekarstwo.
Markus.  Niema lekarstwa na jego boleści.

W związku z Gotami skarćmy Rzym niewdzięczny,
Na Saturninie pomścijmy się zdrajcy!
Tytus.  No, co, Publiuszu? No, i cóż, panowie,
Czyście spotkali ją gdzie?
Publiusz.  Nie, mój panie,
Lecz ci przynoszę słowo od Plutona:
Jeśli chcesz zemsty, piekło dać ją może;
Lecz sprawiedliwość, jak myśli, jest teraz
Z Jowiszem w niebie lub może gdzieindziej
Tak zatrudniona, że musisz poczekać.
Tytus.  Krzywdzi mnie, próżną karmić chcąc nadzieją.
Sam w płomieniste rzucę się jezioro,
Z dna ją Kocytu za pięty wyciągnę.
Krzaki z nas tylko, mój Marku, nie cedry,
Ani olbrzymy z kościami Cyklopów;
Metal nasz jednak, choć silnego hartu,
Krzywd nie wytrzyma, które na nas spadły.
Sprawiedliwości gdyśmy nie znaleźli
Ni tu ni w piekle, musim bogów prosić,
By ją nam z nieba przysłali na krzywdy
Naszej mścicielkę. A więc do roboty! (Rozdaje strzały).
Tobie, dobremu łucznikowi, Marku,
Daję tę strzałę ad Jovem, a tobie
Ad Apollinem, ta do Merkurego,
Ta do Saturna, nie do Saturnina;
Baczność, Kajuszu, w takim bowiem razie
Lepiejbyś zrobił, gdybyś na wiatr strzelił.
No, chłopcze, żwawo! Marku, na znak strzelaj!
Udało mi się pismo, daję słowo;
Niema jednego boga bez supliki.
Markus.  Wypuśćmy wszystkie strzały ku dworowi,
To w jego dumie ubodzie cesarza.
Tytus.  Strzelajcie teraz. (Strzelają). Brawo, mój Lucyuszu!
Na łono Panny, niech odda Palladzie.
Markus.  Jam milę dalej za księżycem mierzył;
W tej chwili list twój u stóp jest Jowisza.
Tytus.  Ha, ha, Publiuszu, a co ty zrobiłeś?
Toć odstrzeliłeś jeden róg Bykowi.

Markus.  To były żarty; od Publiusza strzału
Byk ranny w gniewie tak kolnął Barana,
Że oba jego rogi na dwór spadły;
A kto je znalazł? Sługa cesarzowej;
Ona z uśmiechem każe murzynowi
Ponieść je panu swojemu w prezencie.
Tytus.  To bardzo dobrze; daj mu Boże zdrowie!

(Wchodzi Pajac z koszykiem, w którym są dwa gołębie).

Tytus.  Nowiny z nieba! Marku, przyszła poczta!
Co nam przynosisz! Czy masz jakie listy?
Czyli nakoniec znajdę sprawiedliwość?
Co mówi Jowisz?
Pajac.  Ho! cieśla szubieniczny? Mówi, że znowu rozebrał swoją machinę, bo człowiek ma być powieszony dopiero na przyszły tydzień.
Tytus.  Lecz ja się pytam, co Jowisz powiedział?
Pajac.  Ach, panie, ja nie znam Jowisza. Jeszcze jak żyję, nie wychyliłem z nim kieliszka.
Tytus.  Jakto, hultaju, czy nic nie przynosisz?
Pajac.  Przynoszę, panie, parę gołąbków, ale nic więcej.
Tytus.  Więc nie przychodzisz z nieba?
Pajac.  Z nieba, panie? Ach, nigdy tam moja nie postała noga. Uchowaj Boże, żebym tak był śmiały i pchał się do nieba w moich młodych latach. Idę z moimi gołąbkami do trybunału Plebs, żeby zagodzić kłótnię mojego stryja z cesarskim człowiekiem.
Markus.  Najdoskonalsza jaka być może sposobność do przesłania twojej supliki. Niech odda cesarzowi gołąbki w twojem imieniu.
Tytus.  Powiedz, czy możesz oddać cesarzowi suplikę z gracyą?
Pajac.  Nie, panie, na uczciwość, nie; nigdym w życiu Gratias wyrecytować nie mógł.
Tytus.  Skończ, skończ, mopanku, dość tych ceregielów;
Gołąbki twoje oddaj cesarzowi;
Dzięki mym wpływom znajdziesz sprawiedliwość.
Czekaj! Tymczasem weź to za fatygę.
Dajcie mi teraz pióro i kałamarz.
Czy możesz z gracyą wręczyć mu suplikę?
Pajac.  Mogę, panie.
Tytus.  Zabierz więc tę suplikę. A jak przyjdziesz do cesarza, musisz najprzód klęknąć, potem w nogi go pocałować, potem oddać twoje gołąbki, a potem czekać na nagrodę. Ja będę niedaleko; daj baczność, żeby wszystko odbyło się uczciwie.
Pajac.  Bądź spokojny, panie, zostaw mi tę sprawę.
Tytus.  Czy masz nóż? Pokaż, niech mu się przypatrzę.
Weź go, mój bracie, i w suplikę zawiń,
Boś jak pokorny pisał ją suplikant.
A kiedy wszystko oddasz cesarzowi,
Do drzwi mych stuknij, aby mi powtórzyć,
Co ci powiedział.
Pajac.  Zrobię wszystko, panie (wychodzi).
Tytus.  Czas nam iść, Marku; spiesz za mną, Publiuszu.

(Wychodzą).
SCENA IV.
Przed pałacem.
(Wchodzą: Saturninus, Tamora, Chiron, Demetryusz i Panowie. Cesarz niesie w ręku strzały wypuszczone przez Tytusa).

Saturn.  Patrzcie, panowie, na ciężką obelgę!
Powiedzcie sami, czy był kiedy cesarz
Tak poniżony, tak lekceważony,
Z taką pogardą za to traktowany,
Że wszystkim równą sprawiedliwość mierzył?
Wam to i bogom wiadomo, panowie,
Mimo pokoju państwa burzycieli,
Szeptów na ucho wiernego mi ludu,
Że tylko prawo skarciło surowo
Zuchwałych synów starego Tytusa.
A jeśli smutki zmąciły mu głowę,
Mamże być jego przywidzeń ofiarą,
Jego szaleństwa i jego goryczy?
Teraz do nieba swe posyła skargi,
To do Jowisza, to do Merkurego,
To do Apolla, to do boga wojny;

Świstki właściwe dla ulicznej rzeszy!
Czy to senatu nie jest szkalowaniem,
Trąbieniem naszej niesprawiedliwości?
Żart wyśmienity! To jakby kto mówił:
Sprawiedliwości darmo w Rzymie szukać.
Lecz póki żyję, udane szaleństwo
Żadną obroną obelg tych nie będzie.
On i ród jego dowiedzą się wkrótce,
Że sprawiedliwość w Saturninie żyje;
Jeśli usnęła, tak dobrze ją zbudzę,
Że we wściekłości swojej na proch zgniecie
Najdumniejszego w Rzymie buntownika.
Tamora.  Łaskawy panie, drogi Saturninie,
Mojego życia i myśli mych władco,
Ukój się, przebacz winom Andronika,
Skutkom żałoby po walecznych synach,
Których śmierć ciężko przeszyła mu serce.
Pokrzep go raczej w jego utrapieniach,
Miast karcić za te obelgi pierwszego
Lub ostatniego z twych wiernych poddanych.
(Na stronie) Tak mówić mądrej przystoi Tamorze:
Lecz cię do głębi dotknęłam, Tytusie;
Twa krew wypłynie, a byle Aaron
Był mądry, okręt do portu zawinie. (Wchodzi Pajac).
Dobry człowieku, czy mówić chcesz z nami?
Pajac.  A jużci, jeśli wasza pańskość jest cesarska.
Tamora.  Ja cesarzowa, lecz tam siedzi cesarz.

Pajac.  To on. Niechże wam pan Bóg i święty Szczepan dobre dadzą zdrowie. Przyniosłem wam list i parę gołąbków. (Saturninus czyta list).
Saturn.  Tego mi człeka powiesić natychmiast!
Pajac.  Ile dostanę w brzęczącej monecie?
Tamora.  Na szubienicy dostaniesz postronek.
Pajac.  Postronek? A to na śliczny, jak widzę, koniec przyniosłem tu moje gardło. (Wychodzi pod Strażą).

Saturn.  Oburzające i nieznośne krzywdy!
Mamże potworne znosić te obelgi?
Wiem, w czyjej głowie myśl ta się wylęgła.

Ścierpięż to, jakby zdrajcy jego syny,
Skarane prawa mieczem za morderstwo,
Występnie były przeze mnie zarznięte?
Idźcie, za włosy przywleczcie go do mnie;
Ni wiek ni słowa tarczą mu nie będą.
Za to szyderstwo znajdziesz we mnie kata,
Zdrajco, coś pomógł mi do mej wielkości,
Myśląc, że będziesz Rzymem i mną rządził!

(Wchodzi Emiliusz).

Jakie przynosisz wieści, Emiliuszu?
Emiliusz.  Do broni! Nigdy czas więcej nie naglił.
Got podniósł głowę, niezliczone tłumy
Odważnych, łupu chciwych wojowników
Ciągną do Rzymu pod wodzą Lucyusza,
Syna Tytusa, który zemstą grozi,
Koryolana odnowić chce dzieje.
Saturn.  Waleczny Lucyusz Gotów naczelnikiem?
Dreszcz mnie przechodzi i pochylam głowę,
Jak kwiat od mrozu, jak wśród burzy trawa.
Teraz się zbliża smutków naszych chwila.
Lud pospolity tak kocha go w Rzymie!
Często zwiedzając ulice przebrany,
Słyszałem tłumy po kątach szemrzące,
Że krzywdą było wygnanie Lucyusza,
Którego ujrzeć chcieliby cesarzem.
Tamora.  Czego się lękasz? Miasto masz obronne.
Saturn.  Ale mieszkańców serca są z Lucyuszem,
I bunt podniosą, aby przyjść mu w pomoc.
Tamora.  Bądź dziś cesarzem myślą, jak nazwiskiem.
Czy słońce ćmi się, że w jego promieniach
Kołują stada brzęczących komarów?
I orzeł śpiewać ptaszętom nie broni,
Ani się troszczy, co śpiew ten ma znaczyć,
Wie bowiem dobrze, że swych skrzydeł cieniem
Może te wszystkie uciszyć pisklenia;
Równą masz władzę nad szaloną tłuszczą.
Pokrzep więc ducha! Wiedz bowiem, cesarzu,
Że oczaruję starego Tytusa

Zaklęciem słodszem lecz niebezpiecniejszem,
Niż rybom nęta lub owcom miodunka,
Gdy pierwsza haczyk śmiertelny osłania,
A druga strawą zabija rozkoszną.
Saturn.  Lecz on nie pójdzie syna za nas błagać.
Tamora.  Pójdzie, cesarzu, na Tamory prośbę;
Słów bowiem moich złotą obietnicą
Tak stare jego uszy opanuję,
Że choćby nawet z kamienia miał serce,
Choćby był głuchy, i serce i ucho
Będą posłuszne memu językowi. (Do Emiliusza)
Lecz ty idź pierwszy i bądź naszym posłem,
Powiedz, że cesarz z walecznym Lucyuszem
Chce się rozmówić; a miejscem zebrania
Niechaj dom będzie starego Tytusa.
Saturn.  Dopełń poselstwa twojego z honorem.
Jeżeli będzie zakładników żądał
Dla bezpieczeństwa, na wszystko pozwalam.
Emiliusz.  Co każesz, panie, wykonam bez zwłoki (wychodzi).
Tamora.  A teraz idę odwiedzić Tytusa,
Sztuk moich siłą skłonić, aby syna
Wyrwał z pośrodka dzielnych Gotów armii.
Teraz, cesarzu, rozjaśń znowu czoło,
Trwogę twą całą w mych pogrzeb fortelach.
Saturn.  Idź, a niech twoim szczęści się zamysłom! (Wychodzą).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.