Trzy zakłady/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Trzy zakłady
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 16.3.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zakłócony spokój Scotland Yardu

Raffles po wyjściu z klubu nie udał się bezpośrednio do swego domu. Wsiadł do taksówki i rzucił szoferowi adres jednej z najmodniejszych w Londynie restauracji.
Zamówił szampana i owoce. Gdy kelner postawił przed nim wino i srebrną paterę z owocami, Raffles udał się do kabiny telefonicznej i połączył się ze Scotland Yardem. Dyżurny policjant skomunikował go bezpośrednio z inspektorem Baxterem.
Nasz poczciwy inspektor zażywał tej nocy odpoczynku. Pogrążony w głębokim śnie marzył o awansach i bohaterskich wyczynach. Dla tego też przeciągły dzwonek telefonu przez dłuższy czas nie dochodził do jego świadomości.
— Co się stało? Dlaczego pan tak dzwoni, jak na alarm? — zawołał zbudzony ze snu. — Czy nie słyszy pan, że od tej godziny jestem przy aparacie? Baxter wyrwany ze snu nie posiadał się ze złości. Śnił mu się właśnie Raffles i tego rodzaju sen uważał zawsze za złą wróżbę.
— To pan, panie inspektorze?
— Tak u licha... Czy pan ogłuchł?
— Nie słyszałem, pani inspektorze — tłumaczył się podwładny. Widocznie ktoś przerwał połączenie.
— Mówcie więc szybko o co chodzi?
— Jedną chwilę, panie inspektorze. Ktoś chce mówić z panem w bardzo pilnej sprawie.
Policjant połączył aparat inspektora z Rafflesem.
— Hallo... Kto mówi? — zapytał Baxter.
Raffles na dźwięk znajomego głosu uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Dobry wieczór, drogi inspektorze — odparł lord Lister — Co u pana słychać? Jak zdrowie?
Baxter zmarszczył brwi. I jemu również głos ten wydawał się dziwnie znajomy.
— Goddam! — zawołał. — Nie zrywa się nikogo ze snu dla takich pytań? Kim pan jest u licha?
— Czy mnie pan nie poznaje?
— Żałuję ale nie...
— A jesteśmy przecież najlepszymi przyjaciółmi.
Baxter ze zdenerwowania przestępował z nogi na nogę.
— Jeśli natychmiast nie powie pan kim pan jest, odkładam słuchawkę!
— Nie zmartwi mnie pan, inspektorze, mam panu coś ważnego do zakomunikowania.
— A więc niech się pan śpieszy? Czy popełniono zbrodnię?
— Coś gorszego, mój kochany Baxterku. Niech pan sobie wyobrazi, że dzisiejszej nocy dokonano włamania do pałacyku lorda Suffolka i lorda Hammera. Zabrałem stamtąd kilka bardzo pięknych przedmiotów. Przypuszczam, że ci panowie dadzą wiele aby wiedzieć, czy był pan o tym powiadomiony. Jasne, że nie zdoła pan mnie schwytać. W każdym jednak razie należy wiedzieć o tym co się dzieje...
— Kim pan jest?
— Jestem John C. Raffles!... Dobranoc! A oddajże ukłony ode mnie tym panom.
Na dźwięk tego nazwiska z piersi Baxtera wydarł się głuchy jęk. Zanim inspektor zdążył ochłonąć z pierwszego wrażenia, usłyszał suchy trzask odkładanej słuchawki. Połączenie zostało przerwane.
A więc Raffles znowu pojawił się na horyzoncie! Należało jaknajszybciej udać się do Hampton i zawiadomić ofiary o popełnionym przestępstwie. Nie marzył nawet o schwytaniu Rafflesa. Wiedział, że Tajemniczy Nieznajomy znajduje się już w bezpiecznym miejscu.
Ubrał się, zbiegł ze schodów i zabrawszy ze sobą kilku detektywów udał się do Hampton.
W Hampton wstąpił na posterunek policji i zabrał z sobą jednego z agentów, który znał dobrze okolicę.
W kilka chwil po tym, u bramy lorda Suffolka odezwał się dzwonek.
Nocny alarm obudził zarówno właścicieli willi, jak i służbę. Sam lord zjawił się w hallu.
— Musimy natychmiast przystąpić do rewizji — zawołał Baxter.
Na widok inwazji obcych twarzy — detektywi byli bowiem w cywilnych ubraniach, lord Suffolk cofnął się przerażony. W pierwszej chwili sądził, że jest to napad rabunkowy.
— Proszę się uspokoić, — zawołaj Baxter, okazując mu swój znak policyjny. — Jestem inspektorem policji londyńskiej... Dowiedziałem się, że przed kilku godzinami znajdował się w pańskim domu jeden z najniebezpieczniejszych przestępców, John C. Raffles.
Lord Suffolk uspokoił się natychmiast... Po chwili wybuchnął niepohamowanym śmiechem... Inspektor spoglądał na niego w niemym zdumieniu.
— Drogi inspektorze — rzekł — założyłem się z nim wczoraj, że się tu nie dostanie i, oczywiście... przegrałem zakład!
Baxter nie wierzył własnym uszom.
— Pan założył się z Rafflesem?
— Tak, inspektorze.
— Co za nonsens! Trzeba było przynajmniej mnie uprzedzić... Okrążyłbym dom i wziąłbym go żywcem. Skończyłyby się wreszcie dzikie wybryki Rafflesa...
— Co takiego? Rafflesa? Ależ, drogi inspektorze, to nie był przecież prawdziwy Raffles. Był to mój przyjaciel, który założył się ze mną, że potrafi działać tą samą metodą, co Raffles... Żart swój posunął tak daleko, że postanowił zawiadomić pana o rzekomym przestępstwie.
— Jeszcze chwileczkę, drogi lordzie — zawołał Baxter, widząc, że lord zamierza wrócić do swej sypialni. — Czy mogę poprosić pana jeszcze o parę szczegółów. Jak się nazywa pański przyjaciel? Dopuścił się bowiem ciężkiego przestępstwa wobec prawa...
— A więc tak... Na mnie nie ma pan co liczyć, inspektorze. Proszę szukać na własną rękę. Żegnam.
Lord zatrzasnął drzwi przed samym nosem Baxtera, który, jak niepyszny został na progu. Co było robić? Inspektor wsiadł do auta i zwrócił się do policjanta z Hampton.
— Zaprowadźcie nas do wilii lorda Hammera.
— Bardzo chętnie, kapitanie.
W pięć minut później zatrzymano się przed willą, obwarowaną jak forteca. Baxter zadzwonił. Po dość długim oczekiwaniu otworzyło się jedno z okien i rozległ się groźny głos:
— Jeśli w tej chwili nie wrócicie tam, skądeście przyszli zrobię z was marmoladę.
Jednocześnie światło zgasło a w okienku ukazała się lufa rewolweru.
— Uciekajmy — rzekł policjant z Hampton, — wiem z doświadczenia, że nie należy w nocy budzić lorda Hammera.
Baxter nie chciał słyszeć o odwrocie.
— Zabierzcie ten rewolwer — zawołał — jesteśmy z policji.
— Ach... Spodziewałem się tego. Pewien byłem, że lord Aberdeen przyśle mi was tu na przeszpiegi. Wracajcie do swych komisariatów, panowie. Ani mi się śni otwierać drzwi. Dobranoc!
Okno zamknęło się.
— Nie pozostaje nam nic innego, jak wrócić do Londynu — odezwał się jeden z policjantów.
Baxter przypomniał sobie, jak przez mgłę, że lord Hammer wymienił jakieś nazwisko.
— O kim mówił lord Hammer? — zapytał jednego z agentów.
— Mówił o lordzie Aberdeenie.
— Lord Aberdeen... — powtórzył Baxter zacierając ręce. — Wyślę mu wezwanie, aby stawił się przed sądem grodzkim, albo nie... Lepiej przed sędzią śledczym. Sądzę, że zrobi to na nim większe wrażenie...

Świtało już. Dochodziła godzina szósta, gdy inspektor wrócił do Scotland Yardu. Natychmiast zabrał się do ustalenia, kim był lord Aberdeen i gdzie mieszkał.
Zadanie to przekraczało jednak jego zdolności. Gdy o godzinie wpół do dziewiątej Marholm przybył do biura, zastał Baxtera jeszcze przy pracy.
Inspektor nie zdradzał się jednak przed swym współpracownikiem ze swej troski. Obawiał się bowiem, że Marholm dla żartu lub też z innych względów będzie mu utrudniał pracę.
Wreszcie po pół godzinie Baxter przerwał milczenie.
— Wyobraźcie sobie, Marholm, że wczoraj w teatrze poznałem lorda Aberdeena — rzekł dyplomatycznie.
— Hm... — mruknął sekretarz.
Zrozumiał od razu do czego zmierza jego szef.
— Czy nie znacie go, Marholm?
— Pierwszy raz słyszę to nazwisko, kapitanie.
— Bardzo mnie to dziwi... Lord Aberdeen należy do najlepszego towarzystwa w Londynie.
— Możliwe... Ale ja niestety nie obracam się w tych kołach.
Baxter puścił mimo uszu ironię, zawartą w tym ostatnim zdaniu. Nerwowo bębnił palcami po stole.
— Oczywiście — odparł — wasze stanowisko nie pozwala wam na składanie wizyt przedstawicielom arystokracji londyńskiej. Co innego ja... A jednak nazwisko lorda Aberdeena musiało wam się już chyba obić o uszy... Widujecie je przecież w gazetach w kronice towarzyskiej.
Marholm wzruszył ramionami.
— Tak się złożyło, że zapomniałem zapytać go o adres — ciągnął dalej Baxter. — Prosił mnie, abym złożył mu dziś wizytę.
Serce Marholma wypełniła radość... Wiedział już o co chodzi. Inspektor pragnął ustalić adres lorda Aberdeena.
— Hm... — mruknął w zamyśleniu. — Dlaczego nie telefonuje pan do klubu do którego on należy?
— Lord Aberdeen nie należy do żadnego klubu.
— A więc niech pan zapyta któregoś z jego przyjaciół?
— Bardzo wam dziękuję za radę — odparł Baxter kwaśno.
Inspektor zabrał się do przeglądania codziennej poczty. Nagle genialna myśl przyszła mu do głowy.
Wyszedł z pokoju i z drugiego telefonu połączył się z lordem Hammerem. Bez trudu uzyskał od lorda adres Aberdeena.
— Marholm, weźcie wezwanie — rzucił, wróciwszy do gabinetu. — Wypiszecie na nim nazwisko lorda Aberdeena... Niech się stawi u sędziego śledczego.
— Pan wzywa swego najlepszego przyjaciela, lorda Aberdeena do sądu? — zapytał Marholm, udając zdziwienie.
— Nie wtrącajcie się do nieswoich spraw.
Marholm zabrał się do wykonania polecenia.
— A teraz napiszcie skargę do sądu:
„Inspektor Policji Scotland Yardu oskarża lorda Aberdeena, zamieszkałego w Regent Parku pod nr. 12 o to, że ub. nocy dopuścił się wprowadzenia władzy w błąd. Udzielił inspektorowi Baxterowi telefonicznie fałszywych wyjaśnień, podszywając się pod nazwisko Rafflesa. Oświadczył bowiem, że dokonał włamania do willi lorda Suffolka i lorda Hammera. Wobec powyższego, wnoszę o ukaranie lorda Aberdeena zgodnie z przepisami prawa“.
Teraz wszystko stało się dla Marholma jasne: inspektor Baxter wstał tak rano, ponieważ zaalarmowano go w nocy fałszywym raportem.
— Zanieście to natychmiast do sędziego. Ja zaś przejdę się trochę i wrócę do biura dopiero wieczorem.
— Dzięki Bogu — mruknął pod nosem Marholm. — Przynajmniej zostanę sam.
Zaledwie wyszedł, Marholm wyciągnął fajkę i zapalił ją. Postanowił wypłatać inspektorowi nowego figla. Wziął kopertę z urzędowym nadrukiem i wypisał na niej nazwisko oraz adres lorda Aberdeena.
— Doskonale! — mruknął z zadowoleniem. — Lord przynajmniej dowie się jak jego sprawy wyglądają. A sędzia nigdy nie dostanie tego pisma.
Zadzwonił. Do gabinetu wszedł dyżurny policjant.
— Odnieście ten list... Bardzo pilne — rzekł Marholm.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.