Trucizny/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział VIII
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Wasilewicz wstał po małej dawce kokainy, którą zostawiła mu wczoraj panna Antonina. Mieszkał teraz u Skrzeżetowicza. Mieli iść razem do sejmu, do posła Smarczka. Skrzeżetowicz już dawno był gotów i czekał cierpliwie na przyjaciela. Wyszli niebawem na ulicę.
Wasilewicz szedł rzeźwo i myślał o cudownej roślinie andyjskiej, która Indjanom z Peru, Ekwadoru i Boliwji pomaga wchodzić na góry, gdy pędzą karawany obładowanych lam. Majaczyła mu w oczach żółta heliograwiura jakiegoś staroświeckiego tomu z Wasilewa, przedstawiająca Boliwijczyka w okrągłym kapeluszu, który wchodzi pod górę z długoszyją lamą.
Jak japońskie kakemono, rozwinął się w pamięci zwitek kolejnych obrazów. Kąt czytelni w Wasilewie. Duży fotel obity skórą. Bukiet róż na okrągłym stole. Obok kilka książek w okładkach ze starej brokateli w złociste kwiaty. Rozrzucone noże do przecinania kartek. Staroświecki srebrny z rączką z masy perłowej. Zakopiański drewniany z szarotką. Modny batikowany, który przywiozła z Warszawy Poluta.
Mówił jej żartem:
— Nie dawaj mi noża, Poluta, nie dawaj. Pokłócimy się i rozejdziemy.
A ona, filigranowa, złotowłosa markiza w różowej sukni podnosi ku niemu głowę przekornie:
— A chcę, żebyśmy się pokłócili, a właśnie chcę...
W złą godzinę zbyt pewna siebie radowałaś się, jasnowłosa Poluto!
Byli na rogu ulicy, gdzie mieszkała jego żona. Wasilewicz poczuł płacz wewnętrzny. Do tamtego domu, po tamtych schodach wróci Ania...
Weszli w ulicę Wiejską. Na wstępie gmach w nowoczesnym stylu zaznaczył rozbudowę stolicy. Za nim — cienisty ogród Frascati, przed którym zatrzymał się w tej chwili samochód poselstwa rumuńskiego. I oto były Instytut Maryjski — obecny gmach Sejmu.
— Czemu oni wybrali ten gmach? — rozmyślał głośno Skrzeżetowicz, — gmach niedobrej sławy. Podobno było tu przejście podziemne do Belwederu. Działy się w tym zakładzie wychowawczym rzeczy gorszące i potworne. I to miejsce skażone stało się miejscem obrad narodu. Jeżeli ze spirytystami mamy wierzyć w złe wpływy, przywiązane do pewnych miejsc, to jużci, że tu jakiś wysłaniec Belzebuba pomaga posłom mącić narodową kadź.
Wasilewicz potakiwał machinalnie, zajęty własnemi myślami. Doszli do kraty, wzdłuż której stał sznur dorożek i samochodów. Znaleźli się w przedsionku Sejmu. Powitała ich rosła, wąsata postać funkcjonarjusza straży marszałkowskiej w kolorowym mundurze.
Z jednej strony patrzyła na nich ogromna tablica z rozkładem posiedzeń komisji, z drugiej — kiosk z książkami i czasopismami wytrzeszczał litery na okładkach sensacyjnych wydawnictw.
Biegnący w głąb korytarz, niedostępny dla publiczności, przejmował szacunkiem dla wnętrza, podzielonego na pszczele komórki klubów i brzęczącego nieustannym, pszczelim pogłosem — chociaż, niestety, skąpo stąd szło na naród miodu.
Wasilewicz wraz ze Skrzeżetowiczem udali się do poczekalni na prawo. Skomunikowali się przez telefon z posłem Smarczkiem, który obiecał wkrótce zejść po ukończeniu konferencji klubowej. Weszli więc do ciasnej poczekalni i zajęli miejsca w ciemnym kącie za kolumnami.
Wasilewicz rozglądał się ciekawie. Rabin małopolski w białych pończochach, atlasowym chałacie i lisiej czapce gorąco szwargotał w żargonie do posła w marynarce, który słuchał z należnym szacunkiem, jakiego napewno nie miał dla żadnego z polskich ministrów. Z koszykiem w ręku stała babina z pod Łowicza, żywy okaz folklorystyczny, choć na pokaz dla zagranicy, w pasiastym wełniaku, jedwabnym gorsecie w grzebienie, w salinówce na głowie. Godnie i statecznie przemawiał do niej jej chłop w wysokich butach i czarnej sukmanie. Suweren troskał się o „swynioki“, o pastwisko, o urodzaj pszenicy. Zapowiadał, że choćby Sejm miał się zapaść, przyjedzie pomagać we żniwa. I tak dość nieszczęścia, że „trawę siekli przez niego“.
Hałaśliwie wszedł inny poseł w ubraniu marynarkowem w kratki, w wysokich butach i czerwonym krawacie. Podniósł się na jego spotkanie człowiek o rękach urobionych, w kaszkiecie, z ziemistą, zatroskaną twarzą.
Namolnie jął wykładać swoją sprawę. Ale sprawa była nieefektowna, nie przydatna do rozdmuchania w ogień do upieczenia jakiejkolwiek pieczeni partyjnej. Chodziło o dopomożenie człowiekowi, naprawdę pokrzywdzonemu. Działać tu mogły chyba tylko pobudki etyczne. To też poseł kręcił swą twarzą ceglastą z czarnym zarostem i obgryzał paznogcie z czarną obwódką.
— Partja nic niema do tego, — wykręcał się, — rozumiecie towarzyszu: sprawami osobistemi nie możemy się zatrudniać. Zapomnieć trzeba o sobie.
— A czemuż to mówią agitatorzy: — Nie dla Królestwa Niebieskiego, a dla szczęścia własnego! Tu na ziemi damy wam szczęście! Ksiądz jak każe o szczęściu tutaj zapomnieć, przynajmniej zbawienie obiecuje. A wy mi każecie wyrzekać się, siebie dla idei — a co dacie?
— Towarzyszu, jesteście bardzo nieuświadomieni. Szczęście może być w przyszłym ustroju, a w burżuazyjnym ustroju kapitaliści nam go bronią.
— Mnie tu nie kapitaliści krzywdzą, a sami towarzysze.
— A właśnie! Dla was będziemy z ogółem towarzyszy we fabryce zadzierać. Żeby tam na naszą partję przy przyszłych wyborach nie głosowali! Wypchajcie się towarzyszu, i nie zawracajcie nam gitary.
Zgnębiony robotnik odszedł, gniotąc kaszkiet swój w ręku. Do suwerena w czerwonym krawacie podszedł drugi ze zmysłową i sceptyczną twarzą, ubrany z wyszukaną elegancją. Ślicznie zaprasowane spodnie, wymanicurowane paznogcie, bielizna bez skazy, złoty zegarek i brylant na palcu.
— Czy wy tam nie za ostro odprawiacie człowieka, towarzyszu? — zagadnął, — może to facet wpływowy na swoim gruncie.
— Jakby był wpływowy, toby sam dał sobie radę — odciął tamten.
— Racja — zgodził się elegancki towarzysz.
Wasilewicz przyglądał się z zainteresowaniem kalejdoskopowi twarzy w poczekalni. Dojrzał jednego z posłów białoruskich, znanego sobie tylko z widzenia. Rozmawiał on bardzo cicho i ostrożnie z osobnikiem o ostrej, zawziętej twarzy semickiej, na którym polor warszawski wyglądał, jak coś obcego.
— Gdzieś widziałem tego osobnika, — przypominał sobie Wasilewicz.
Skrzeżetowicz wiedział dobrze, że to Szyrwitz, ale nie mówił nic, bo panna Antonina obiecała, że pokłóci go z Wasilewiczem, jeżeli mu będzie gadał o Szyrwitzu. Pomyślał tylko:
— Czego i ten wlazł do Sejmu?
Głośno, gorąco wymówione zdanie po ciągnęło uwagę Wasilewicza. Pochodziło od wysokiego blondyna o cienkich rysach miękko uwydatniających się na tle przeczystego owalu twarzy. Jego niebieskie oczy były zasnute mgłą marzenia. Zdawał się dostrzegać sprawy tylko przez srężogę swych snów.
Powtórzył do swego interlokutora:
— Wy nie macie całej prawdy, dbacie tylko o jedną warstwę narodu, chociaż w programie napisano jest inaczej. A gdzież cały naród?
Wasilewicz zainteresował się, z kim rozmawia ten idealista. Zobaczył drwiącą twarz czerwoną od egzemy z siwiejącą czupryną, ostrzyżoną na jeża. Był to Gąbaniewski. Ukłonił się Wasilewiczowi zdaleka dość sztywno. Wszelako, dokończywszy niecierpliwie rozmowy z poszukiwaczem prawdy, zbliżył się i przywitał z obu panami.
— Co to za naprawiświat, któremu w tej oto Niepodległej Polski suwerennym Sejmie strzeliło do głowy szukać prawdy? — spytał Wasilewicz — ale powierzchowność ma wyjątkowo szczęśliwą!
Gąbaniewski skrzywił się.
— Ten, to Białecki. Dobrze pan go określił. Naprawiświat. Taki niezdrowy typ z Żeromskiego. Nie zdaje sobie zupełnie sprawy z rzeczywistego układu stosunków. Chce absolutu dobra w polityce. I że też są jeszcze takie zwarjowane typy! Na nic dla nas lekcje historji. Wszyscy dokoła będą robili interesy, a my przyobleczemy się w togę wzniosłości i będziemy dla innych wyciągali kasztany z ognia. Człowiek przekreślony. Romantyk.
Wasilewicz spoglądał z żywą sympatją na przekreślonego człowieka. Zaakaparował go w tej chwili pulchny i przyjemny sekretarz wielkiego dziennika przeciwnej partji, mający w nim takież mocne stanowisko, jak i w sercu redaktorowej. Był to różowy gentelman, dostatecznie nadziany jadłem i napojem, wyroczny, jak Pytja, wszechwiedzący, jak księga informacyjna, uprzejmy dla wszystkich z wyjątkiem zaczynających literatów.
— Ten dureń gotów pójść do nich, — spojrzał na nich Gąbaniewski zjadliwie i machnął ręką: — Mała szkoda, krótki żal.
Rozmawiając jednak z Wasilewiczem, mimowoli na nich spozierał i tłumiona złość widocznie w nim nurtowała.
Nadbiegł śpiesznie aż nieco zadyszany poseł Smarczek. Wasilewicz poczuł znowu odruch antypatji, tembardziej, że Smarczek po drodze wymienił uścisk dłoni z Szyrwitzem. Ale doktryneryzmem próbował opanować to wrażenie.
Ruch dopiero się zaczyna, inteligencja dopiero się formuje — skąd u nich orły i wzniosłe apostoły? Im mniej typów dodatnich, tem prędzej trzeba jąć się pracy.
Smarczek przywitał się niezręcznem podaniem dłoni, po którem zawsze można poznać człowieka, co wyrósł bez form towarzyskich.
— Wybaczajcie, zrobcie łasku, — krzątał się Smarczek, podsuwając krzesła. Wasilewicz podświadomie odczuł przykrość, że on się tu czuje, jak u siebie w domu.
Wasilewicz krótko wyłożył sprawę. Przy pracach delimitacyjnych zostawiono jego jeden folwark, mały coprawda, po stronie polskiej. Chce tam pojechać. Nie mógł tego dotąd uczynić, gdyż było niebezpiecznie, dywersja tam grasowała. Ale teraz, kiedy objął granicę K. O. P...
Na wzmiankę o Korpusie Ochrony Pogranicza Smarczek skrzywił się i rzekł z goryczą:
— Zawsze interes pański inny będzie, jak nasz chłopski...
— Czemu inny? K. O. P. i chłopów broni przed napadami — niedawno odebrali krowy bandytom, co napadli na zaścianek.
Smarczek nie podjął tej kwestji. Słuchał tylko z wielką satysfakcją, jak Wasilewicz proponował mu towarzyszyć na kresy. Wiedział bowiem przez Skrzeżetowicza, że Smarczek jedzie też w tamtą stronę z agitacją poselską.
— Cóż, bardzo dobrze, — radował się Smarczek, zacierając włochate ręce, — samowyznaczajcie się prędzej, nam rąk do pracy potrzeba. Zakładamy teraz „Hurtki“...
— Właśnie na te „Hurtki“ chciałem popatrzeć. Będą to zapewne ośrodki oświatowe?
— Zobaczycie, — uśmiechnął się Smarczek, — popatrzycie na naszą pracę. I dajcie już nam odpowiedź.
— Za powrotem odpowiem, — rzekł Wasilewicz powściągliwie.
— Ot i dobra. Wybaczajcie, muszę biec na plenum. Dziś dyskusja nad exposé ministra. Będzie hułańnia. Niczem „Qui pro quo“. Polakom płacz, a nam śmiech.
— Szkoda, że żyjąc przez tyle wieków pod jednym dachem nie nauczyliście się jednocześnie z Polakami śmiać i płakać, — ostro rzekł Wasilewicz.
Smarczek wtulił głowę w ramiona.
— A czy nie mógłbym dziś wejść na galerję ? — zapytał Wasilewicz, — nie byłem jeszcze ani razu w Sejmie.
— No, jakto, w Teatrze Polskim pan był, w „Oazie“ pewnie też, a w Sejmie suwerennym ani razu — cha, cha, cha! Kancelarja biletów już nie ma, ale u nas w klubie został jeden dla białoruskiego prychylnika, który tak gorliwie zwiedzał Warszawę, że od wczoraj nie wytrzeźwiał. Zaraz panu przyniosę.
Pobiegł gorliwie i niedługo wrócił z biletem. Odprowadził jeszcze Wasilewicza na galerję, ulokował go, ukłonił się parokrotnie a obleśnie i odbiegł drobnymi kroczkami.
Wasilewicz z dziwnem uczuciem rozejrzał się po sali sejmowej. Z nieświadomych warstw duszy dźwignęła się cała jego dziedziczna polskość. Przypomniał sobie ryciny przedrozbiorowej sali sejmowej i sejmu czteroletniego. Tu inaczej. Nowocześnie. Obok niego zaczynała się loża dziennikarska. Pulpity im sprawili. Ruchliwi dziennikarze rozmawiali pocichu bez żadnej zgoła rewerencji.
Przypatrzył się twarzom paru ministrów. Sternicy nawy państwowej. Króle-duchy powołane do rządzenia losem narodu i wykrzesania z niego nowego kształtu dziejowego na podziw świata? Nie, ludzie zwykłej miary, zaciekli w wierze we własne systemy.
Wiecznie żywa miłość do Polski, odziedziczona po pokoleniach powstańców i patrjotów podszeptywała Wasilewiczowi: — Tu muszą być wielkoludy, postacie bohaterskie bez skazy.
Muszą być w tym pokoleniu ludzie wielcy. Pokolenie tęskni za nimi. Czyż te ciągłe zmiany gabinetów nie są właściwie szukaniem człowieka? A znaleść go nie mogą. Jest gdzieś poza murami stronnictw, nie puszczającemi do przybytków państwowości nikogo, kto na wzór masonów tajemnego znaku przynależności nie poda. To, co miało być dźwignią społeczeństwa, stało się w niem ogrodzeniem drucianem, okopem, tamującym dostęp żywych sił.
Nikt nie woła o Mickiewiczowskiego „człowieka wiecznego“. Potępiono i wyszydzono bohaterszczyznę, ustawiono na piedestale symbol zbiorowości — człowieka przeciętnego. Epoka jest pełna zaciekłej walki o prawo do niższości. O prawo nie robienia wysiłków duchowych. O prawo niedoskonałości.
Wasilewicz uświadomił sobie nić tych powracających myśli i szarpnęła nim męka. Odpłynęły od niego te myśli, jak woda. Wyminął się z nimi na Kalinowym Moście. „Wstecz nie płyną fale rzeki“... Czemu ilekroć Polska zajdzie mu drogę, krzyczy sumienie: — Coś uczynił z twojem prawem do doskonałości?
Zmarnowane, chybione życie. Przepadło wszystko. Wypaczyła się jasna linja rozwoju.
Marszałek zadzwonił, uciszając gwar w centrum, zagłuszający mówcę na trybunie. Wasilewicz zaczął się wsłuchiwać w obrady. Mówca wyrzucał hasła i frazesy agitacyjne, przeplatając nimi argumentację rzeczową. Czynił to w szablonowy, kabotyński sposób.
Obok Wasilewicza siedział Anglik, który pochylił się do swego cicerone, uprasowanego młodzieńca z przedziałkiem:
— Jak się nazywa ten socjalista, który teraz przemawia?
Ten wymienił nazwisko i zapytał ze zdumieniem:
— Skąd pan wie, że to socjalista? Przecież pan nie rozumie jego mowy?
— O yes, ale zwiedziłem prawie wszystkie parlamenty Europy. Socjaliści wszędzie mówią jednakowo. Jak gramofony, w które wstawiono raz na zawsze tę samą płytę.
Wasilewicza ubawiła ta uwaga. Za to rzewnie go zajęła siedząca z drugiej strony staruszka.
Była w czerni, w sukni z zeszłego wieku. Kołnierzyk miała przypięty ogromną broszą antyczną. Ściągłe rysy, pomimo uwiądu, zachowały niespożytą energję duszy.
Staruszka ta w czasach największego prześladowania i katastrof znosiła mężnie ciosy i szła tam, gdzie padały. Na pożółkłych klawiszach starego fortepianu grywała w staroświeckim, spłowiałym salonie „Tam na błoniu błyszczy kwiecie“, „Za Niemen“, „Hej tam w karczmie za stołem“... Nad jej łóżkiem pod krucyfiksem była akwarela przedstawiająca księcia Józefa, skaczącego z koniem do Elstery i starodawna rycina, na której kosynier kona ze sztandarem w ręku, a spieszony oficer z rewolwerem stoi nad nim, broniąc go przeciw jegrom. Miała kalendarz narodowy przepisywany własnoręcznie i trzecią część „Dziadów“. W rocznice przeróżne, związane z jej życiem wkładała żałobę i modliła się długo w swoim pokoju na klęczniku, obitym aksamitem ongi wiśniowym, a teraz zupełnie szarym.
Tak na wzór starszych niewiast swojej rodziny odtwarzał ją w myśli Wasilewicz. Staruszka była zasłuchana i promieniała najczystszą, bezosobistą radością. Wszak z dalekiej prowincji odbywała tę podróż tak dla niej uciążliwą, by unieść ze sobą w zaświat wizję wyjarzmionej ojczyzny.
Kiedy mówca wykrzyknął: „Wolność!“ — przyłożyła do oczu chustkę pożółkłą od starości, obszytą koronką, przesiąkniętą wonią płatków różanych. Na tę wielką uroczystość wyciągnęła ją z olbrzymiej toalety z lustrem, otoczonem girlandami, rzeźbionemi w drzewie.
Wasilewicz poczuł na sobie wzrok uporczywy. Zwrócił się w tę stronę i ujrzał na galerji Szyrwitza. Uraziła go raz jeszcze bolesna obcość tej twarzy, pomimo, że nie miała rysów zbyt wschodnich. Nawet nos nie był haczykowaty, chociaż długi, jakby urobiony przez mimicry rasy nielubianej. Małe oczki pod nazbyt wyrazistemi brwiami chłonęły go wampirycznie, jakby duszę chciały wypić z niego. Wasilewicz odwrócił się niechętnie.
Tymczasem atmosfera na sali rozpalała się stopniowo. Spokojny start zamieniał się w rozpęd karkołomny finiszu. Na trybunę wstąpił nowy mówca. Przerywano mu okrzykami. Część sali zaczęła stukać pulpitami i wrzeszczeć, tupać i gwizdać.
— To i sami na Saskiej Kępie, popiwszy się, potrafimy, na to Sejmu nie potrza, — usłyszał Wasilewicz półgłos zgorszony, — takie hece — za nasze podatki!
Odwrócił się. Za nim siedział przyzwoicie ubrany człowiek, rzemieślnik, jak widać było po jego rękach wykoszlawionych przez ciągłe zmaganie się z materją. Zabawa aranżowana przez inteligencję mało go budowała, chociaż brał w niej udział i lud.
Dzwonek marszałka jęczał, jakby zrywało mu się serce i ginął we wzmagającym się hałasie. Grupa posłów zerwała się z miejsc i z pięściami biegła na mówcę, który dał nura w dół i znalazł się za plecami straży marszałkowskiej.
Wasilewicz spojrzał na Szyrwitza. Stał i promieniał. Złośliwą, małpią uciechą śmiała mu się twarz. W pewnej chwili przechylił się przez poręcz galerji i dał znak komuś na dole, wśród grupy komunistów, gdzie szalał Starościński, gruby, jak fasa, a różowy, jak francuska markiza.
Przez chwilę na sali kłębił się czarny tłum, z którego wyskakiwały ramiona z białemi dłońmi, kreśląc w powietrzu gwałtowne parabole. Nad nim zgęstniała burza krzyku, chór dysonansów, szarpiący bębenki uszne. Potem tłum, jak bochenek przecięty nożem, rozłamał się na dwie połowy. Jedna ścisnęła się koło marszałka, który stał czerwony i usiłował przekrzyczeć salę, wciąż dzwoniąc oburącz, druga odpłynęła ku drzwiom. Na czele jej stal poseł w czerwonym krawacie, którego Wasilewicz zauważył dziś w poczekalni sejmowej. Za nim nieprzyjemny elegant o rysach zbyt wybitnych, położywszy mu ręce na ramionach, suflował. Wtedy ten odwrócił się ku trybunie marszałka i zaintonował:

O cześć wam, panowie, magnaci!

Gromada skupiona przy drzwiach podchwyciła melodję. W sali rozległ się groźny chór...
Pieśń rozdarcia, pieśń niezgody...

Grupa mniejszości narodowych została pośrodku. Niektórzy gładzili brody biblijne, inni ciągnęli sumiastego wąsa. Hryb coś perorował, podskakując w koguciem zacietrzewieniu.

Gdy naród wołał: — Zginiem lub zwyciężym,
Panowie palili cygara...

śpiewali dalej posłowie przy drzwiach.
Wasilewicz dawno już dramatycznie przeżył i zamknął w sobie tę sprawę. Wiedział, że panowie, choćby przodkowie jego, nietylko palili cygara, lecz umieli lać krew. Odczuł inwektywę tej pieśni, jako własną sprawę. To w Sejmie Niepodległej Polski znów jemu i ukochanym jego, pomordowanym dla Niej, rzucono w oczy obelgę.
Staroświecka matrona powstała. Oczy jej sucho płonęły rozpaczą. Stukała laską i powtarzała:
— Hańba! Hańba! W Polsce Niepodległej!
Ruszyła ku drzwiom ogromna, groźna, ślepa z bólu.
Szyrwitz z gębą szeroką od djabelskiego uśmiechu, dawał znaki na dół, jakby dyrygował orkiestrą.
Wasilewicz wyszedł z Sejmu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.