Trucizny/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anna Zahorska
Tytuł Trucizny
Rozdział IX
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX

Panna Zosia, cicho nucąc, doszła do drzwi świetlicy harcerskiej. Przekręciła klucz w zatrzasku. Weszła do salki, przystrojonej wycinankami z kolorowego papieru. W gablotce świetniało kilka okazów „sprawności harcerskich“ — wyroby pracowitych druchen. Na stole leżało parę książek i kwitarjuszy.
Nagle panna Zosia aż się zachwiała z wrażenia. Na białej ścianie stało wypisane węglem:

Czy pani mieszka sama,
Czy razem z nim?

Łzy stanęły jej w oczach. W białości tej salki, wypieszczonej jej dłońmi, obwarowanej przysięgami wdarł się zgniły dech dancingowy, frywolna nuta powojenna. Zdawało się jej, że buduje białą strażnicę. Mętna powódź dotarła aż pod próg.
Starła napis pośpiesznie.
Weszło kilka harcerek. Panna Zosia odpowiedziała:
— Czuwaj!
Usiadła przy stoliku, pisząc, ale mimowoli łowiła uchem strzępy rozmowy.
— Pończochy fildekosowe! Kto nosi coś podobnego! Mnie mama musi kupować tylko jedwabne. Inaczej nie gadam z nią tydzień.
— Ja tylko w świetlicy dekolcik skromny sobie robię. Ale jak pójdę pierwszy raz na bal! Zobaczycie!
— Ciocia mówi, że za jej czasów kobiety nie całowały nikogo, prócz męża. A narzeczonego chyba tylko na parę dni przed ślubem. Cha, cha, cha!
— Druhowi Kazikowi matka gorzko wyrzucała, że odprowadzając jedną druchnę z wieczorku, ujął ją pod rękę. Aniś brat, aniś narzeczony. Nie znasz form. A on na to: — Formy znam, ale nie z wieku sielanki i sentymentalizmu! Kochance oczy listkiem cyprysowym zasłaniać! Co to były kiedyś za nudy!
Pannę Zosię opanowała mdłość. Wyczuwała dokoła siebie duchy w stanie czerwonego żarzenia, niezdolne rozpłonąć w czyste, białe światło.
Weszła dawniejsza zastępowa, panna Niuta. Wracała i kresów. Panny przywitały się serdecznie. Zanim się zdążyły rozgadać, nadszedł też i druh Siodełko z księdzem Justynem. Przeszli do małego pokoiku obok, gdzie był skład kijów, chorągiewek, plecaków i narzędzi do rzemiosł. Panna Zosia opowiadała o napisie na ścianie i o swych spostrzeżeniach.
— Jak zatrzymać ten wir szalony, to tępe u sypianie ducha podnietami zmysłowemi? Czasem mi się wydaje, że przed nieskończony korowód tańczących par musi ktoś wybiec, i uczynić coś strasznego. Aby ocucić. Aby zatrzymać. Wyrwać z piersi serce i rzucić im pod nogi. Wbić się na krzyż i krzyżem tym drogę zagrodzić.
Panna Niuta wzruszała ramionami.
— Idealistka! Napatrzyłabyś się, jak ja! Ludzie w tańcu zdepcą serce z piersi wyrwane i przysporzy im to dreszczu. A przez krzyż przewalą się masą niepowstrzymaną i zadepczą męczennika.
Panna Zosia się obruszyła.
— Ty zawsze nie wierzysz w ofiarę.
— Owszem wierzę, ale w realną, w trzeźwych granicach utrzymaną. Wynalazłam najcięższą formę ofiary w Polsce.
— Jakąż to?
— Być nauczycielką szkoły powszechnej na Kresach.
— Cóż za ofiara! Znam wiele nauczycielek ludowych. Pracują wydatnie i są rade ze swego życia.
— Znasz tutejsze! Wyobraź sobie wieś najczarniejszą, bez iskry kultury, gdzie się je surowiznę albo coś kwalifikującego się u nas do korytka. Brud oślizgły, zadawniony, jak trąd nieuleczalny. Systematyczna walka ze wszystkiemi gatunkami robactwa — od skaczących do gryzących, — mrówek i pająków. Tępe, niemrawe dzieci, przejęte do nauczycielki niechęcią i jako do Polki i jako do znienawidzonego rodu „panou“. Dzieci bez języka, nie mówiące prawdziwie ani po białorusku, ani po polsku, ani po rosyjsku. Dzikusy, płatające małpie figle i urządzające krwawe bójki między sobą. Dokoła na dziesiątki mil ani jednego inteligenta. Kościół daleko, a w nim ksiądz-Litwin, niemy wśród głuchych, albo ksiądz-Białorusin, wróg Polski. Ze strony chłopów — obcość albo złośliwe szykany. Uprzejmość w stosunku do inteligenta jest tam uważana za upokorzenie. Czasem trzeba wytrzymać potworną obmowę i napaści. Siedzi się w takiej szkole, jak na desce wśród burzliwego morza, a dokoła wre agitacja: — Nie trzeba nam polskiej szkoły!
— Któż tam siedzi w takich warunkach? — zdziwił się druh Siodełko, — bez kultury, bez książek, bez ludzkiej rozmowy? Bez czegokolwiek, co życiu urok nadaje?
— Siedzą istoty dość tępe, albo zbyt skrzywdzone przez życie, by się najczarniejszym kęsem chleba nie zadowolić. Niema nikogo, ktoby lud tamtejszy nauczył polskości w znaczeniu rozszerzenia szranek ducha.
Panna Zosia pochyliła głowę.
— Wygasł już w Polsce ród ofiarnych działaczek społecznych.
— Tak, — odezwał się ksiądz Justyn, — ale powstanie ród nowy — misjonarek — silniejszy, świętszy, jaśniejszy.
Pannie Zosi rozświetliły się oczy. Powiedziała z uniesieniem:
— Ja będę taką misjonarką.
Ksiądz Justyn rozradował się, jak wobec każdego objawienia piękna wewnętrznego i wnet się zasmucił.
— Nie trzeba, wędrowniczku Boży, nie trzeba. Jeszcze ciebie zgubią źli ludzie.
— Nonsens byłby tam jechać — rąbnęła szorstko panna Niuta, zła, że mimowoli wzbudziła w pannie Zosi tę intencję, — tam trzeba mioteł, a nie wiązanek kwiatowych.
— Tak, tak, i tu jest robota, panno Zosiu, — żarliwie odwodził ksiądz.
— O, ksiądz zapomina, że św. Franciszek nie odradzał św. Klarze, by osiadła w pustelni św. Damjana, wzgardziwszy rozkoszami świata.
— Toż święty seraficki, a ja mały człowiek, grzeszny księżyna, — roześmiał się ksiądz. Od tego śmiechu cała jego młoda głowa zaświeciła się, jakby się znalazła na drodze snopa promieni.
— Czemuż mi ksiądz małego cierniowego wianuszka żałuje?
— Oj, panno Zosiu, mało to ich mamy i tutaj.
— A ja jestem pyszna i dumna i tutejsze mi nie wystarczają, a chcę dużego, bardzo dużego!
— A naprawdę pyszna i dumna! I w cierpieniu żeby nie był nikt nademnie! Może to prawda, że my inteligenci, musimy zawsze chlubę z czegoś uczynić: pod własną figurę piedestał wyrychtować. Bez dążeń do rekordu pod jakimkolwiek względem, bez tych licznych zadowoleń miłości własnej tracimy bodźca do czynów.
— Otóż ja chcę być rekordową!
— Panno Zosiu, naprawdę i tu jest praca! Sama dziś pani mówiła o zepsuciu powojennem.
— Wiem, że i tu jest praca. Ale proszę pomyśleć, że tam jest lud taki ciemny na duszy, cały jeszcze we władzy ponurego wschodu... Wmurowany jest w naszą potęgę, oddawna wciągnięty w orbitę naszego rozwoju. Musimy mu oddać część naszych sił, by go dźwignąć na wyższy szczebel rozwojowy. Dla niego zamknięta brama zachodu. Przekroczywszy ją, dusze biorą skrzydła. Na wschodzie każda głębia — to dno upadku, a to, co latać próbuje — to tylko błony nietoperza. Trzeba złożyć ludom ruskim na ofiarę część ludzi najlepszych, by przypływem ich siły duchowej tą masą cielesną wstrząsnąć, pchnąć w ruch po naszej orbicie, orbicie zakreślonej dokoła słońca. Tem dziełem odkupienia zjednoczymy się z braćmi szczepu ruskiego w sferze duchowej, której sfera widzialna jest tylko hipostazą.
— No, proszę, proszę, druchny się trzymają takie terminy teologiczne! Toż druchna prędko w kozi róg zapędzi swego byłego prefekta, z którego młynek społeczny wymełł sporo patrologji, apologetyki, dogmatyki etc.
— Wolne żarty druha księdza! Ale czy mam rację?
— Nie ma druchna racji. Ale czy to kiedy druchna posłucha! Taka uparta, jakby miała Litwina w rodzie!
Wpadła mała harcerka z rozwianymi mysimi ogonkami i rzuciła się, jak burza, na szyję zastępowej.
— Druchno, a ja w jeden dzień spełniłam trzy dobre czyny harcerskie! W jeden dzień! A druchna mówiła, że nie potrafię!
Ksiądz patrzył na małą odblaskiem spojrzenia Stwórcy, gdy znajduje cudne kwiaty wśród chwastów w wirydarzach dusz ludzkich. I myślał o tym niepojętym cudzie, że ktoś się troska o duszę ludzką, czy pójdzie w górę, czy spadnie w dół.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Anna Zahorska.