Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zadowolić. Niema nikogo, ktoby lud tamtejszy nauczył polskości w znaczeniu rozszerzenia szranek ducha.
Panna Zosia pochyliła głowę.
— Wygasł już w Polsce ród ofiarnych działaczek społecznych.
— Tak, — odezwał się ksiądz Justyn, — ale powstanie ród nowy — misjonarek — silniejszy, świętszy, jaśniejszy.
Pannie Zosi rozświetliły się oczy. Powiedziała z uniesieniem:
— Ja będę taką misjonarką.
Ksiądz Justyn rozradował się, jak wobec każdego objawienia piękna wewnętrznego i wnet się zasmucił.
— Nie trzeba, wędrowniczku Boży, nie trzeba. Jeszcze ciebie zgubią źli ludzie.
— Nonsens byłby tam jechać — rąbnęła szorstko panna Niuta, zła, że mimowoli wzbudziła w pannie Zosi tę intencję, — tam trzeba mioteł, a nie wiązanek kwiatowych.
— Tak, tak, i tu jest robota, panno Zosiu, — żarliwie odwodził ksiądz.
— O, ksiądz zapomina, że św. Franciszek nie odradzał św. Klarze, by osiadła w pustelni św. Damjana, wzgardziwszy rozkoszami świata.
— Toż święty seraficki, a ja mały człowiek, grzeszny księżyna, — roześmiał się ksiądz. Od tego śmiechu cała jego młoda głowa zaświeciła się, jakby się znalazła na drodze snopa promieni.
— Czemuż mi ksiądz małego cierniowego wianuszka żałuje?
— Oj, panno Zosiu, mało to ich mamy i tutaj.
— A ja jestem pyszna i dumna i tutejsze mi nie wystarczają, a chcę dużego, bardzo dużego!