Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

o ostrej, zawziętej twarzy semickiej, na którym polor warszawski wyglądał, jak coś obcego.
— Gdzieś widziałem tego osobnika, — przypominał sobie Wasilewicz.
Skrzeżetowicz wiedział dobrze, że to Szyrwitz, ale nie mówił nic, bo panna Antonina obiecała, że pokłóci go z Wasilewiczem, jeżeli mu będzie gadał o Szyrwitzu. Pomyślał tylko:
— Czego i ten wlazł do Sejmu?
Głośno, gorąco wymówione zdanie po ciągnęło uwagę Wasilewicza. Pochodziło od wysokiego blondyna o cienkich rysach miękko uwydatniających się na tle przeczystego owalu twarzy. Jego niebieskie oczy były zasnute mgłą marzenia. Zdawał się dostrzegać sprawy tylko przez srężogę swych snów.
Powtórzył do swego interlokutora:
— Wy nie macie całej prawdy, dbacie tylko o jedną warstwę narodu, chociaż w programie napisano jest inaczej. A gdzież cały naród?
Wasilewicz zainteresował się, z kim rozmawia ten idealista. Zobaczył drwiącą twarz czerwoną od egzemy z siwiejącą czupryną, ostrzyżoną na jeża. Był to Gąbaniewski. Ukłonił się Wasilewiczowi zdaleka dość sztywno. Wszelako, dokończywszy niecierpliwie rozmowy z poszukiwaczem prawdy, zbliżył się i przywitał z obu panami.
— Co to za naprawiświat, któremu w tej oto Niepodległej Polski suwerennym Sejmie strzeliło do głowy szukać prawdy? — spytał Wasilewicz — ale powierzchowność ma wyjątkowo szczęśliwą!
Gąbaniewski skrzywił się.
— Ten, to Białecki. Dobrze pan go określił. Naprawiświat. Taki niezdrowy typ z Żeromskiego. Nie