Wasilewicz wraz ze Skrzeżetowiczem udali się do poczekalni na prawo. Skomunikowali się przez telefon z posłem Smarczkiem, który obiecał wkrótce zejść po ukończeniu konferencji klubowej. Weszli więc do ciasnej poczekalni i zajęli miejsca w ciemnym kącie za kolumnami.
Wasilewicz rozglądał się ciekawie. Rabin małopolski w białych pończochach, atlasowym chałacie i lisiej czapce gorąco szwargotał w żargonie do posła w marynarce, który słuchał z należnym szacunkiem, jakiego napewno nie miał dla żadnego z polskich ministrów. Z koszykiem w ręku stała babina z pod Łowicza, żywy okaz folklorystyczny, choć na pokaz dla zagranicy, w pasiastym wełniaku, jedwabnym gorsecie w grzebienie, w salinówce na głowie. Godnie i statecznie przemawiał do niej jej chłop w wysokich butach i czarnej sukmanie. Suweren troskał się o „swynioki“, o pastwisko, o urodzaj pszenicy. Zapowiadał, że choćby Sejm miał się zapaść, przyjedzie pomagać we żniwa. I tak dość nieszczęścia, że „trawę siekli przez niego“.
Hałaśliwie wszedł inny poseł w ubraniu marynarkowem w kratki, w wysokich butach i czerwonym krawacie. Podniósł się na jego spotkanie człowiek o rękach urobionych, w kaszkiecie, z ziemistą, zatroskaną twarzą.
Namolnie jął wykładać swoją sprawę. Ale sprawa była nieefektowna, nie przydatna do rozdmuchania w ogień do upieczenia jakiejkolwiek pieczeni partyjnej. Chodziło o dopomożenie człowiekowi, naprawdę pokrzywdzonemu. Działać tu mogły chyba tylko pobudki etyczne. To też poseł kręcił swą twarzą ceglastą z czarnym zarostem i obgryzał paznogcie z czarną obwódką.
— Partja nic niema do tego, — wykręcał się, —
Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/54
Wygląd
Ta strona została przepisana.