Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wiecznie żywa miłość do Polski, odziedziczona po pokoleniach powstańców i patrjotów podszeptywała Wasilewiczowi: — Tu muszą być wielkoludy, postacie bohaterskie bez skazy.
Muszą być w tym pokoleniu ludzie wielcy. Pokolenie tęskni za nimi. Czyż te ciągłe zmiany gabinetów nie są właściwie szukaniem człowieka? A znaleść go nie mogą. Jest gdzieś poza murami stronnictw, nie puszczającemi do przybytków państwowości nikogo, kto na wzór masonów tajemnego znaku przynależności nie poda. To, co miało być dźwignią społeczeństwa, stało się w niem ogrodzeniem drucianem, okopem, tamującym dostęp żywych sił.
Nikt nie woła o Mickiewiczowskiego „człowieka wiecznego“. Potępiono i wyszydzono bohaterszczyznę, ustawiono na piedestale symbol zbiorowości — człowieka przeciętnego. Epoka jest pełna zaciekłej walki o prawo do niższości. O prawo nie robienia wysiłków duchowych. O prawo niedoskonałości.
Wasilewicz uświadomił sobie nić tych powracających myśli i szarpnęła nim męka. Odpłynęły od niego te myśli, jak woda. Wyminął się z nimi na Kalinowym Moście. „Wstecz nie płyną fale rzeki“... Czemu ilekroć Polska zajdzie mu drogę, krzyczy sumienie: — Coś uczynił z twojem prawem do doskonałości?
Zmarnowane, chybione życie. Przepadło wszystko. Wypaczyła się jasna linja rozwoju.
Marszałek zadzwonił, uciszając gwar w centrum, zagłuszający mówcę na trybunie. Wasilewicz zaczął się wsłuchiwać w obrady. Mówca wyrzucał hasła i frazesy agitacyjne, przeplatając nimi argumentację rzeczową. Czynił to w szablonowy, kabotyński sposób.
Obok Wasilewicza siedział Anglik, który pochylił