Strona:Anna Zahorska - Trucizny.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

num. Dziś dyskusja nad exposé ministra. Będzie hułańnia. Niczem „Qui pro quo“. Polakom płacz, a nam śmiech.
— Szkoda, że żyjąc przez tyle wieków pod jednym dachem nie nauczyliście się jednocześnie z Polakami śmiać i płakać, — ostro rzekł Wasilewicz.
Smarczek wtulił głowę w ramiona.
— A czy nie mógłbym dziś wejść na galerję ? — zapytał Wasilewicz, — nie byłem jeszcze ani razu w Sejmie.
— No, jakto, w Teatrze Polskim pan był, w „Oazie“ pewnie też, a w Sejmie suwerennym ani razu — cha, cha, cha! Kancelarja biletów już nie ma, ale u nas w klubie został jeden dla białoruskiego prychylnika, który tak gorliwie zwiedzał Warszawę, że od wczoraj nie wytrzeźwiał. Zaraz panu przyniosę.
Pobiegł gorliwie i niedługo wrócił z biletem. Odprowadził jeszcze Wasilewicza na galerję, ulokował go, ukłonił się parokrotnie a obleśnie i odbiegł drobnymi kroczkami.
Wasilewicz z dziwnem uczuciem rozejrzał się po sali sejmowej. Z nieświadomych warstw duszy dźwignęła się cała jego dziedziczna polskość. Przypomniał sobie ryciny przedrozbiorowej sali sejmowej i sejmu czteroletniego. Tu inaczej. Nowocześnie. Obok niego zaczynała się loża dziennikarska. Pulpity im sprawili. Ruchliwi dziennikarze rozmawiali pocichu bez żadnej zgoła rewerencji.
Przypatrzył się twarzom paru ministrów. Sternicy nawy państwowej. Króle-duchy powołane do rządzenia losem narodu i wykrzesania z niego nowego kształtu dziejowego na podziw świata? Nie, ludzie zwykłej miary, zaciekli w wierze we własne systemy.