Tragedje Paryża/Tom II/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pozostawiliśmy Filipa de Croix-Dieu, jadącego z pałacu Fanny Lambert, na ulicę Caumartin.
Przy skręcie z Frydlanckiej alei na bulwar Hausmana, baron spuścił szybę w przedniem oknie powozu, wołając:
— James! Przejedź szybko przedmieście św. Honorjusza, a po za placem Beaureau zwolnij bieg koni.
Kłusak angielski przebiegł jak strzała przedmieście, a w miejscu wskazanem powstrzymywany ręką woźnicy, mknąć zaczął powoli.
W chwili, gdy lekki ekwipaż barona mijał najpiękniejsze pałace, na tej ulicy tak zapełnionej arystokratycznemi mieszkaniami, otwarła się wjazdowa brama, jednego z takich budynków i wyjechał z niej wytworny powóz „coupe, ” uprzężony we dwa rasowe czystej krwi konie, których kształty i świetna uprząż doskonale do wspanialej całości zastosowana, budziły powszechny podziw.
Na siedzeniu, suknem pokrytem, powoził stangret w pudrowanej peruce, otulony w futro, w trójgraniastym obszytym galonami kapeluszu, kierując biegunami z miną pełną powagi. Dwaj olbrzymiego wzrostu lokaje, zarówno upudrowani i otuleni w futra, jak ich powożący kolega, stali po za powozem, trzymając się rzemieni. Tak na suknie pokrywającem siedzenie stangreta jako i na drzwiczkach powozu widniały dwie tarcze herbowe z wicehrabiowską u góry koroną.
Zwolennik nauki heraldycznej, spojrzawszy na owe tarcze, wymieniłby od razu właściciela tego prawdziwie książęcego ekwipaża, ponieważ na obu tarczach były wyryte herby Grandlieu i Randal’ów.
Piękny, poważny, siwowłosy starzec i młoda kobieta, czarownej urody, która wydawała się być jego córką, zajmowali głąb tego powozu. Ow starzec był to Armand Roger, wicehrabia de Grandlieu, którego przed dwudziestu przeszło laty widzieliśmy wchodzącego do mieszkania pani Angot, celem przyjęcia ostatniej prośby konającej naówczas Klotyldy hrabiny de Randal. Towarzyszącą obecnie wicehrabiemu młodziuchną kobietę, niegdyś Herminię de Randal, widzieliśmy przy urodzeniu, tej samej nocy i w temże samem mieszkaniu, gdzie Henryka d’Auberive wydała na świat syna.
W jaki sposób Herminia, mająca dwadzieścia dwa lat zaledwie, została żoną pana de Grandlieu, liczącego sześćdziesiąty siódmy rok życia? oto o czem pragniemy objaśnić naszych czytelników.
W chwili gdy wspaniały ekwipaż wicehrabiego wymijał powóz barona de Croix-Dieu, ten ostatni, wychyliwszy się po za drzwiczki, złożył niski ukłon panu de Grandlieu. Wicehrabia odkłonił się, lecz nader zimno i obojętnie.
Ow szczegół nie uszedł uwagi barona, który brwi zmarszczył z niezadowoleniem, natychmiast jednak odwrócił głowę, jakby rozproszyć pragnąc przykre wrażenie. Dziwny sarkastyczny uśmiech wybiegł mu na usta, gdy spostrzegł po drugiej stronie ulicy przy trotuarze, na wprost pałacu pana de Grandlieu, stojący powóz, uprzężony we dwa siwej maści konie, na drzwiczkach, którego widocznemi były dwa połączone inicjały S. i R. z markizowską u wierzchu koroną.
Młody o brunatnej cerze, a szarych oczach mężczyzna, siedzący w owym powozie wychylił się zeń, ścigając wzrokiem namiętnym ekwipaż pana de Grandlieu, który skręciwszy w stronę pól Elizejskich zniknął po kilku sekundach.
Ów młodzieniec spostrzegł natenczas barona, patrzącego na siebie z owym znaczącym uśmiechem. Zarumienił się jak dziewczę schwytane na pisaniu miłosnego liściku i chciał się cofnąć w głąb powozu. Na coby się to jednak przydało, skoro baron go poznał? Uśmiechnął się więc i on nawzajem, przesłał ukłon ręką i rozkazał jechać stangretowi.
Konie pomknęły szybko w stronę pól Elizejskich.
— Doskonale, wyszepnął Croix-Dieu, nigdy grunt lepiej przysposobionym być nie mógł. Aby tylko siewca był zręcznym, obfitego żniwa spodziewać się można. James! zawołał głośno, pospieszaj!
Kłusak rzucił się w bieg i po trzech minutach stanęli przed pięknym domem przy ulicy Caumartin.
Croix-Dieu wysiadł, a skinąwszy z lekka głową witającemu go niskim pokłonem odźwiernemu zapytał:
— Pani jest w domu?
— Jest, panie baronie.
— A pan Oktawiusz?
— Przez dwa dni nie ukazywał się wcale, lecz powrócił dziś rano. Źle bardzo wygląda. Biedny pan Oktawiusz! Kto wie jak długo pożyje. Szkoda byłoby tak dobrego młodzieńca! Szczodry, wspaniałomyślny, nie dumny wcale! Ach! gdyby pan baron, który dla niego prawie jest ojcem, zechciał mu rad swoich udzielić!
— Napominam go, jest to moim obowiązkiem. Nie słucha, niech co chce robi, odrzekł Croix-Dieu, który lubił niekiedy dla przyczyn sobie tylko wiadomych, rozmawiać ze służącymi. Co chcesz? dodał, trzeba, ażeby młodość wyszumiała.
I wszedł na schody, pokryte szkarłatnym chodnikiem a dosięgnąwszy pierwszego piętra, zatrzymał się przedodrzwiami, przysłoniętemi aksamitną zasłoną pa za którą znajdowały się drugie drzwi hebanowe, nabijane miedzią.
Zadzwonił.
Lokaj czarno ubrany z pośpiechem drzwi mu otworzył.
— Dzień dobry, Dominiku, rzekł Croix-Dieu. Pani przyjmuje? Jest w domu?
— Dla pana barona jest zawsze w domu, odrzekł służący. Znajdzie ją pan w małym żółtym salonie. Oto list od pana Oktawiusza, dodał, zdejmując palto z przybyłego. I jednocześnie na srebrnej tacy, przeznaczonej do przyjmowania kart wizytowych, podał mu list, w trójkąt złożony. Croix-Dieu, rozwinął papier i czytał co następuje:
„Baronie! postępujesz jak dziwak, oryginał, na honor! Stajesz się człowiekiem, z którym żyć niepodobna! Bawiliśmy się zawzięcie tej nocy na baliku u Reginy, gdzie tyś się wcale nie pokazał. Są ludzie, którzy pragnąc cię widzieć gonią za tobą i nigdzie odnaleźć cię nie mogą. Wszędzie jesteś nieobecnym, jak gdybyś skrył się pod ziemię. Oczekiwaliśmy na ciebie u Reginy, nie przybyłeś. Jest ona wściekle zagniewaną. Potrzebuję choć kilka minut pomówić z tobą, nasz dobry przyjacielu. Gdybyś był u mamy, co jest bardzo, prawdopodobnem, bo stałeś się dla niej tak niezbędnym, jak jej stare meble, zechciej przyjść do mnie. Nie wyjdę z domu aż o siódmej, ażeby pójść z Reginą do restauracji, nie mów jednak o tem mamie, uprzedzam.
Nic nie wiesz iż dzisiejszego rana miałem z kochaną mamą hałaśliwą sprzeczkę. Na szczęście jednak, rzucanych przez nią gromów nie uląkłem się wcale, wiedząc iż za jedenaście miesięcy i dni siedmnaście będę pełnoletnim nareszcie, czego oczekuję jak zbawienia. Muszę cię jednak powiadomić, iż mama podobno przeciw mnie knuje jakiś spisek i chce w dniu mej pełnoletności ustanowić nademną sądową kuratelę. Liczę na ciebie, przyjacielu, że mnie wyzwolisz z tyle przykrego położenia. Miliony po nieboszczyku mym papie pleśnieją, złożone w banku. Trzeba je przewietrzyć, ażeby tam nie zbutwiały.
Jeżeli za chwilę nie przybędziesz do mamy, Dominik ma polecenie odnieść ci do mieszkania to pismo. Na miłość Boga oznacz, gdzie z tobą widzieć się mogę, albo najlepiej przyjdź do Reginy. Wiesz że ranie u niej zastaniesz.
Croix-Dieu, przeczytawszy list, wsunął go z uśmiechem do kieszeni.
— Czy pan baron zostawi odpowiedź? pytał służący.
— Tak. Powiedz panu Oktawiuszowi, że skoro wyjdę od jego matki, wstąpię do niego. Jakże on się miewa ten dobry chłopiec?
— Ach! panie baronie, rzekł lokaj, nasz młody pan zbyt lekceważy swe zdrowie i życie.
— Jak to rozumiesz, Dominiku?
— Świeca zapalona z dwóch końców panie, prędko się zużywa, mówił służący. W wieku pana Oktawiusza oszczędzać się trzeba. „Kto pragnie podróżować daleko, ochrania swego wierzchowca,“ mówi znane przysłowie. Pan Oktawiusz na nic nie zważa. Przepędza noce na grze w karty, na kolacyjkach i balikach. Niech mi pan baron wybaczyć raczy, ale prowadzi on życie prawdziwego paryzkiego hultaja! Aż litość bierze patrząc jak niknie i chudnie z każdym dniem. Wiatr nim prawie powiewa! A syn to jedyny, spadkobierca milionów! O! w miejscu naszej pani, dręczyłbym się tem srodze!
— Jesteś zacnym sługą, Dominiku, oceniam twe przywiązanie do swoich panów. Uspokój się jednak, mówił Croix-Dieu. Pan Oktawiusz w rzeczy samej zazbyt lubi pohulanki, ale pod wątłą powierzchownością posiada wielkie zasoby sił i zdrowia. Otrząśnie się on z tych upodobań, a wtedy zobaczysz jak utyje, zmężnieje.
— Oby to Bóg dał! panie baronie.
— Tak będzie, teraz potrzeba, ażeby młodość wyszumiała.
Powtórzy wszy ów stary aforyzm, Croix-Dieu wyszedł z przedpokoju uśmiechnięty; minął obszerny salon zbytkownie przybrany, a uniósłszy jedwabną złotem haftowaną portjerę, zapukał lekko do drzwi, pokrytych malowidłami i złoceniem.
— Proszę wejść, odezwał się głos kobiecy.
Baron otworzył drzwi, uniósł drugą portjerę i znalazł się w salonie średniej wielkości, a raczej buduarze, rzucającym blask oślepiający, ponieważ tak jego ściany, jako i sufit pokrytemi były atłasem złotego koloru. Takież same były firanki i meble. Weneckie zwierciadła w kryształowej oprawie odbijały te barwy olśniewające, przepełnionego zbytkiem i bogactwem pokoju. Zdawało się jakoby kaskada złota ze wszystkich stron tu płynęła.
Przed kominkiem na którym płonął żywy ogień, siedziała, a raczej leżała wsparta na krześle piękna kobieta, czytając książkę, którą upuściła z okrzykiem radości na widok wchodzącego barona.
Piękność ta o żółto matowej cerze kreolki, miała, wyraziste czarne oczy i włosy czarne, mieniące się w ciemno-granatową barwę. Jej twarz owalna o klasycznych rysach, miała wyraz surowej stanowczości. Nizkie czoło oznajmiało siłę woli, posuniętą do uporu. Pełne rumiane usta, głęboko osadzone powieki, przysłonięte długiemi rzęsami, nozdrza ruchomie wydymające się za każdem silniejszem odetchnięciem, wskazywały w tej kobiecie zmysłową, namiętną naturę.
Taką była pani Blanka Gavard, wdowa po przemysłowcu, właścicielka dziesięciu miljonów. Wyglądała na lat trzydzieści, rzeczywiście jednak przeszła już czterdzieści kilka.