Trędowata/Tom II/XXX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Trędowata
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Dziennika Poznańskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXX.

Waldemar nie zemdlał, lecz popadł w stan całkowitego znieczulenia. Patrzał na leżącą bez ruchu Stefcię, której lekko rozchylone usta zachowały barwę kaliny, jakby się krew skrzepła w nich. Uśmiechała się dziwnie słodko. Zamknięte powieki rzucały długie cienie rzęs na delikatną biel jej twarzy. Robiła wrażenie cicho śpiącej — tak pięknie ustroił jej młode ciało hufiec niebieski, zabrawszy z niego duszę, jak woń kwiatu.
Rozpacz państwa Rudeckich, ryk Jurka, płacz Zosi i wszystkich domowych nie zdołał poruszyć Waldemara. Był zdrętwiały, ogłuszony, jak błędny. Oparty na brzegu łóżka, wpijał w ciało dziewczyny tępy wzrok, z niemą a okropną tragedją.
Tak zeszła godzina, długa, pełna szlochów, ponura, jak nędza.
Nagle Waldemar wstał, ręce podniósł do głowy, przetarł czoło i wyszedł z pokoju.
Pan Maciej zgarbiony, ze zmienioną twarzą, jak cień, poszedł za nim.
Stan Waldemara zatrwożył go. Bał się o niego, nie spuszczając oczu z wnuka, sam potrzebujący opieki.
Ordynat wszedł do swego pokoju i zatrzasnął drzwi za sobą.
— Na Boga! otwórz! — nieludzko krzyknął starzec.
Z niebywałą siłą szarpnął drzwi, otworzył, wpadł do pokoju i zatoczył się, jak martwy, z przerażenia.
Waldemar miał w ręku rewolwer, wydzierał go z futerału.
Starzec przyskoczył do wnuka, porwał ramię Waldemara, chciał chwycić rewolwer, lecz ordynat szybko podniósł go w górę. Z dzikością w oczach odepchnął pana Macieja i zawołał ochrypłym głosem:
— Precz! precz!
Wyglądał strasznie. Oczy ciskały gniewem, cała twarz drgała konwulsyjnie. Stał wyprostowany z morderczem narzędziem w podniesionej wysoko dłoni. Złowrogo błyskało. Z ust wychodził mu zduszony, nieludzki pomruk:
— Ona — nie żyje — ona!
Pan Maciej, jak szalony, z jękiem, przeszywającym serce, rzucił się do nóg Waldemara.
Starzec klęknął i obejmując kolana wnuka, załkał rozpaczliwie:
— Nie czyń tego, zmiłuj się! nie zabijaj mnie! — Jej śmierć to kara dla mnie, jam przeklęty! ale ty żyj! ty żyj!
Ordynat patrzał, jakby nie pojmując.
Wtem wpadła panna Rita, błyskawicznie zrozumiała grozę chwili, podbiegła, lecz nie zdążyła, — ordynat na widok jej gwałtownie zniżył rewolwer.
Huknął strzał.
Drżąca ręka i pospiech uratowały Waldemara: kula przeleciała o parę cali od czoła i utkwiła w ścianie.
Panna Rita wydarła broń z jego dłoni.
On błędnie spojrzał na nią, wściekle rzucił się, chcąc odebrać, ale Rita cisnęła rewolwer za okno, rękę zaś Waldemara zatrzymała, silnie tuląc do ust. Oczy jej wyrażały błaganie, przejmujący żal.
Starzec klęczał skulony u stóp wnuka. Wystrzał odebrał mu na chwilę pamięć i czucie, teraz głuchy płacz targał jego piersią.
— Waldemarze! przebacz mi! — to ja przeklęty! — to zemsta dla mnie — moja Nemezys! Waldy! mój jedyny! ty całe moje życie! zmiłuj się, miej litość!
Widok był tak okropny, że panna Rita zakryła oczy.
Płacz starca boleścią swą przedarł się do duszy Waldemara.
— Dziadziu... wstań — rzekł głucho, trąc nabrzmiałe żyłami czoło.
Panna Rita pomogła dźwignąć się starcowi. On runął na piersi wnuka, trzęsący się, skołatany.
Suche źrenice Waldemara wypowiadały całą, rozpacz, ból druzgotał go z gilotynową siłą. Usunął dziadka i ciężko zwisnął na krześle. Schował twarz w dłoniach.
— Boże! Boże! Boże!
Jęk ten zdawał się zamykać w sobie wszystkie nędze i okrucieństwa życia.
Pan Maciej pozostał przy nim, panna Bita cicho wyszła, zatrzymując przerażonych strzałem rodziców Stefci.
Waldemar odczuwał straszliwie śmierć narzeczonej, przepaść widział przed sobą, ale, jak bez duszy, nie mógł płakać, nie mógł żalić się. Tylko w skroniach paliło mu ogniem, w sercu czuł mróz przejmujący, jakby cała rozpacz, cały ogrom żalu skrzepł się w lód w jego żyłach. Stan jego budził obawy.
Pan Maciej i doktór księżnej czuwali nad nim bez przerwy.
Panna Rita z pomocą jednego z obywateli okolicznych, przyjaciela rodziny Rudeckich, zajmowała się wszystkiem. Wysyłali telegramy z żałobną wieścią.
Pan Maciej, przeczuwając życzenia ordynata, telegrafował do Głębowicz po kwiaty, drugi telegram wysłał do córki. W porozumieniu z panem Rudeckim sam zajął się pogrzebem narzeczonej wnuka.
W Słodkowcach, w sobotę wieczorem, zebrani byli wszyscy w sali jadalnej: pani idalja, księżna Podhorecka, Lucia i Brochwicz, pan Ksawery i nawet rządca Klecz.
Złowróżbne obawy napełniały ich serca od czasu wezwania do Ruczajewa lekarza z Obronnego. Pan Maciej i Rita nie przysyłali żadnych wiadomości. Księżna przechodziła ciężkie chwile. Zamieszkała w Słodkowcach, w Obronnem nie mogła wytrzymać samotnie.
Niepewność ogarnęła wszystkich. Lucia chodziła jak nieżywa, tylko pani Idalja uspokajała księżnę, nie tracąc nadziei.
Wieczór minął szybko. Nastała noc jasna, pachnąca. Słowiki śpiewały w parku, od jeziora dochodziło głośne kwilenie rybitw. W sali jadalnej zgnębiony Brochwicz pootwierał okna i chodził od jednych do drugich niespokojny, milczący.
W pokoju kredensowym zebrana służba szeptała cicho, również trwożna i pełna obaw.
Zbliżała się północ, gdy do kredensu wszedł stróż nocny, prowadząc z sobą posłańca z poczty. Służba otoczyła go kołem. Jacenty bez słowa porwał telegram i pobiegł do sali jadalnej.
— Depesza! — krzyknął Brochwicz.
Drżącą ręką chwycił papier i rozerwał.
Pani Idalja, Lucia, pan Ksawery, Klecz powstali z miejsc. Księżna siedziała, jak przybita do fotelu.
Brochwicz przeczytał jednym tchem:

„Stefcia umarła dziś rano. Pogrzeb w środę. Waldemar niebezpieczny. Przyjeżdżajcie.
Maciej.“

— Boże miłosierny! — jęknął Brochwicz i telegram wypadł mu z ręki.
W głuchej ciszy niewypowiedzianej zgrozy nagle rozległ się spazmatyczny krzyk Luci. Przy drzwiach Jacenty załkał głośno i prędko wybiegł do kredensu; wśród zebranej, przestraszonej służby zawył jękliwie:
— Jasna panienka umarła!
Płacz ogólny i narzekania rozległy się po jego słowach.
W sali jadalnej pani Idalja cuciła spazmującą Lucię, sama ze łzami w oczach, zgnębiona śmiercią Stefci. Pan Ksawery ocierał oczy. Klecz zagryzał wargi, przejęty nieszczęściem.
Księżna siedziała bez ruchu, niebywale blada, prawie zielona. Łzy wielkie spływały z jej oczu. Mówiła szeptem:
— Stefcia — umarła? — to dziecko? — ta słodka dziewczyna? — czy to mo...żebne. — Wieczny — odpoczynek — jej duszyczce.
Księżna nie dokończyła. Oparła się o fotel i załkała rzewnie.
Do sali niespodziewanie wszedł Trestka. Wystraszony, powiódł wzrokiem dokoła i rzekł kiwając głową:
— Już wiecie wszystko?
Poczem usiadł na pierwszem krześle, nie witając się z nikim.
Przerażenie zawisło w sali. Nawet nieme portrety na ścianach zdawały się mroczniejsze.
— Miał pan depeszę? — cicho spytał Brochwicz.
— Tak, od Rity. Otrzymałem przed dziesiątą. Spieszyłem, aż konie omal nie popadały. W drodze spotkałem Jura z Głębowicz. Już i tam wiedzą. Do nich telegrafował pan Maciej. Mają wieźć kwiaty. Jur przyjechał ze mną.
Księżna powstała, chwiejąc się na nogach. Brochwicz ją podtrzymał.
— Trzeba jechać — natychmiast — rzekła stanowczo — na ranny pociąg musimy zdążyć.
Energja brzmiała w jej głosie.
Księżna postąpiła naprzód. Zatrzymał ją w miejscu krzyk Luci:
— Nie chcieliście jej! — nie chcieliście Stefci i umarła! — zabiliście ją — Stefa! — moja Stefa!
Dziewczynka zaniosła się nowym wybuchem płaczu.
Na znak przestraszonej matki, Klecz wziął dziewczynkę na ręce i wyniósł z sali.
Księżna podniosła ręce do czoła.
— Co ona mówi? Zabiliśmy ją? — my? — Ach Boże!
Baronowa wyszła z księżną robić przygotowania do drogi. Nie myślała wstrzymywać jej. Sama również postanowiła jechać.
Teraz dopiero poczuła żal jakiś dławiący, żal za Stefcią; doznała wyrzutów sumienia za swą surowość dla zmarłej.
Brochwicz wezwał Jura.
Olbrzym wszedł do sali, zatrzymał się przy drzwiach, sztywny, wyprostowany, ale bardzo zgnębiony. Brochwicz dojrzał, że miał zapłakane oczy. Szepnął do Trestki:
— Jaką ona zjednała sobie miłość — nawet służby.
— Płakał jak bóbr, gdy się ze mną spotkał — odrzekł Trestka.
Brochwicz zwrócił się do strzelca:
— Dawno dowiedzieliście się o nieszczęściu?
— O dziewiątej, panie hrabio.
— Kto telegrafował?
— Jaśnie pan starszy do marszałka dworu. Każe przywieść bardzo dużo kwiatów — tylko białych. — Pogrzeb w środę.
— Pocóżeś przyjechał?
— Myśleliśmy, że jaśnie państwo jeszcze nie wiedzą, i pan marszałek nie jest pewny, jakie wieźć kwiaty: cięte czy w wazonach?
— I takie i takie — rzekł Trestka — do ubrania katafalku potrzebne wszelkie.
Brochwicz wstrząsnął się.
— Do ubrania katafalku — powtórzył z goryczą. — Kwiaty z Głębowicz mały dziś być w Warszawie na ślubie — teraz idą na grób. Straszne!
Jur otarł rękawicą oczy. Starał się przybrać służbową postawę, lecz zaciskał pięści i usta, aby nie płakać.
Ten olbrzym przywiązał się już do Stefci, jak do swej ukochanej pani.
W godzinę potem Brochwicz z Jurem pojechali do Głębowicz, skąd nazajutrz mieli udać się do Ruczajewa, wioząc kwiaty.
Ze Słodkowic wyjechano zaledwo w niedzielę wieczorem, gdyż stan zdrowia księżnej nie pozwala! wcześniej. Na dworcu kolejowym spotkali księżnę Franciszkową Podhorecką z córkami.
Powitano się w milczeniu.
— Jedziesz na pogrzeb? To dobrze. A Franio? — spytała starsza księżna synowej.
— Franio został. Nie nalegałam. W takiej chwili lepiej jak się Waldemarowi nie będzie narzucał. Zresztą — nie był w Ruczajewie. Zabrałam tylko dziewczynki. Znały ją, lubiły bardzo.
— To dobrze, dobrze. Powinniśmy tam być — wszyscy.
— Ale Rita w depeszy nadmieniła coś niezrozumiałego — rzekła młodsza księżna.
— Ale co? — Ale co?
— Napisała tak: „Stefcia umarła — zabita”.
Staruszka szeroko otworzyła oczy.
— Cóż to znaczy? Przecież chorowała — zapalenie mózgu.
— Musiał być jakiś powód choroby, może psychiczny — wmieszał się Trestka.
— Ależ jaki powód?
Księżna Franciszka podniosła brwi.
— Proszę mamy! jednak ta nagła choroba Stefci jest podejrzana: coś musiało zajść.
Księżna przez całą drogę nie mogła się uspokoić. Lucia płakała bez przerwy, młodziutkie księżniczki napróżno chciały ukoić jej żal.
W poniedziałek wieczorem przyjechali do Ruczajewa. Wyszedł do nich pan Rudecki i Brochwicz. Na ganku w otoczeniu służby ruczajewskiej stał zapłakany Jur.
Starsza księżna Podhorecka pierwszy raz w Ruczajewie weszła do domu, jak posąg smutku — wysoka, majestatyczna, cała w czerni ciężkich koronek, wlokących się za nią w poważnych fałdach. Prowadziła księżnę, również czarno ubrana, panna Rita. Za niemi szła pani Idalja z Lucią, księżna Franciszkowa i księżniczki. Sznur kończył Trestka i Brochwicz. Pan Rudecki poszedł naprzód.
Gdy mijali salon, kilka osób z okolicy Ruczajewa będących tam, usunęło się grzecznie przed wyniosłą postacią księżnej.
— Podhorecka — babka ordynata — przyjechała — rozległy się ciche szepty:
Spoglądano z szacunkiem na idącą wolnym krokiem dostojną matronę, trochę dumną i pełną godności. Stygmat nieszczęścia księżna miała w swej twarzy bladej, gładkiej i w spuszczonych powiekach. Siwe pasma włosów pod czarną koronką, spadającą obficie na ramiona, nadawały jej wyraz królewskości niemal. Księżna-babka, najzawzięciej oporna małżeństwu wnuka, z którą on walczył najdłużej, szła teraz patrzeć na jego tragedję, na jego głuchą rozpacz po zgasłem szczęściu. Księżna-babka niosła w swem sercu dramat straszliwy — wnuka.
Na progu umajonej komnaty staruszka zaczęła mrugać oczyma z wrażenia i nadmiaru jasności.
Potoki świateł mieniły się na środku pokoju, rozjaśniły ściany, obstawione dokoła smukłemi drzewkami brzóz. Sufit stroiły wieńce z białych kwiatów, spływając festonami, jak baldachim. Olbrzymie rośliny, całe drzewa, najpiękniejsze okazy z Głębowicz, przywiezione tu na kilku wozach, osłaniając białe pnie brzóz. Zieleń, białe kwiaty i świece tworzyły przepaścistą wonną otchłań.
Wzniesienie na środku pokoju tonęło w kwiatach; białych różach, goździkach, liljach. Stopnie otaczały wieńce z konwalji i krzaczastych paproci.
Olbrzymie palmy wachlarzowe, sięgające sufitu, tworzyły nad wzniesieniem ruchome sklepienie. Zdawało się, że to wzgórze anielskie, jeden bukiet świeży pachnący, przejaśniony blaskiem.
Na Stopniach, w głębi, wśród pęków róż klęczał Waldemar.
Oparty o najwyższą kondygnację, wpatrywał się zagasłemi oczyma w rzeźbione rysy śpiącej na wieki. Zasłaniały go szerokie liście palmy.
Za nim, w cieniu brzóz, siedział w fotelu pan Maciej, trochę dalej klęczała pani Rudecka z dziećmi i jeszcze parę osób.
Księżna-babka weszła do tej dziewiczej groty, niby sztandar żałobny, wywołując uczucie trwogi. Lekki szmer jej szat wzmocnił wrażenie jakiejś nieubłaganej potęgi, wkraczającej tu, jak ostatni wyrok. Zatrzymała się blisko stopni, podniosła oczy, patrząc z natężeniem i pionową brózdą na czole. Czarne, duże źrenice staruszki zmąciły się, zwarte silnie usta zaczęły drżeć. Nieruchoma, bezmiernie złamana w duszy, po długiej chwili szepnęła dość głośno i żałośnie:
— Jaka śliczna — ona śpi — w ślubnej sukni — w wieńcu — w welonie... Boże!
Łzy wielkie spadły z oczu staruszki.
Cicho, poważnie usunęła na kolana swą żałobną postać, chyląc nisko głowę przeciążoną smutkiem.
W tem uderzył w obecnych rozdzierający krzyk Luci:
— Stefa! Stefa!
Waldemar rzucił się, wyprostował, spojrzał na dziewczynkę i, zaciskając zęby, wsparł czoło na dłoni.
Lucia zemdlała. Wynieśli ją zaraz.
Cisza zaległa pokój. Przez otwarte drzwi werandy, zasłonięte kotarą, wlatywał szum drzew i gdzieś daleko w białych oparach zawodziły derkacze — łąkowe grajki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.