Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I muzykę swą posyłał wysoko aż do różowych zórz na niebie, aż do roztoczy słońca. Król dnia wyjrzał już z poza seledynowej wstążki, ostatniej z bogactw jutrzenki. Ptaszek flecikiem swym wzywał blaski, harmonijnym świstem tonów przywabiał jasne duchy z błękitów aż do stóp Wszechmocnego, aby spłynęły na tę brzozę, w to okno otwarte a ciche, jak w kaplicy.
I tyle uczuć płynęło wysnutych z piersi słowika, i tyle modlitwy, że pierwsze różane zorze zaczęły dążyć w tę stronę, zabierając z sobą wszystkie barwy niebieskie.
Szło słońce młode, pyszne i niosło z sobą ciepło i blask. Szły zapachy kwiatów. Szły upajające wonie łąk. Szły wiewy ptasich lotów. Szły ciche szmery powietrzne.
I od stóp Boga zerwały się jasne duchy piękne, natchnione, wysnute z mgieł srebrnych bieli obłoków.
Cały hufiec niebieski z szelestem sfrunął w powodzi jaskrawych pasm na bujną brzozę, gdzie sygnalizował ptaszek.
I razem ze światłością poranku, razem z zapachami kwiatów i cudną melodją wiośnianą, jasne duchy dotarły do Stefci, otaczając śliczną głowę dziewczyny cichem, dobrem tchnieniem.
Słowik trylował, cieniując pojedyńcze nuty, jakby przygrywkę jakąś tęskną do rapsodu Aniołów.
Gdy łóżko Stefci zapłonęło ogniem słońca w całej świetni jego potęgi, hufiec niebieski zaszumiał skrzydłami, uniósł się i na złotym szlaku wyfrunął z pokoju, powiększony o jedną przeczystą duszyczkę — Stefci.
Błękitni wysłańcy nieśli ją niepokalaną, jak ich pióra, snując nad nią czarowną glorję nieuchwytnych blasków. I lecąc ku błękitom, dążąc do stóp Boga, cały chór anielski i ta nowa jasna duszyczka dziewczyny wznosili hejnał pobożny:
— Salve Regina...

Dreszcz przebiegł obecnych, jakby odlatujące duchy dotknęły wszystkich rąbkiem swych szat.
Klęczący Waldemar usłyszał cichy głos doktora:
— Już — po wszystkiem...
Zerwał się przerażony, okryty potem, straszny.
Błędne źrenice wpił w nieruchomą postać dziewczyny z zamkniętemi oczyma, leżącą bezwładnie w ramce złotych włosów, jak zabity biały motyl.
Waldemar bez jęku, bez słowa, tylko z dzikim wyrazem w oczach zachwiał się i ciężko runął na brzeg łóżka.
Podbiegli do niego. Zgroza zawisła nad ludźmi.
Na umajonej brzozie słowik śpiewał dalej.




XXX.

Waldemar nie zemdlał, lecz popadł w stan całkowitego znieczulenia. Patrzał na leżącą bez ruchu Stefcię, której lekko rozchylone usta zachowały barwę kaliny, jakby się krew skrzepła w nich. Uśmiechała się dziwnie słodko. Zamknięte powieki rzucały długie cienie rzęs na delikatną biel jej twarzy. Robiła wrażenie cicho śpiącej — tak pięknie ustroił jej młode ciało hufiec niebieski, zabrawszy z niego duszę, jak woń kwiatu.