Strona:PL Mniszek Helena - Trędowata 02.pdf/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cie na ramiona, nadawały jej wyraz królewskości niemal. Księżna-babka, najzawzięciej oporna małżeństwu wnuka, z którą on walczył najdłużej, szła teraz patrzeć na jego tragedję, na jego głuchą rozpacz po zgasłem szczęściu. Księżna-babka niosła w swem sercu dramat straszliwy — wnuka.
Na progu umajonej komnaty staruszka zaczęła mrugać oczyma z wrażenia i nadmiaru jasności.
Potoki świateł mieniły się na środku pokoju, rozjaśniły ściany, obstawione dokoła smukłemi drzewkami brzóz. Sufit stroiły wieńce z białych kwiatów, spływając festonami, jak baldachim. Olbrzymie rośliny, całe drzewa, najpiękniejsze okazy z Głębowicz, przywiezione tu na kilku wozach, osłaniając białe pnie brzóz. Zieleń, białe kwiaty i świece tworzyły przepaścistą wonną otchłań.
Wzniesienie na środku pokoju tonęło w kwiatach; białych różach, goździkach, liljach. Stopnie otaczały wieńce z konwalji i krzaczastych paproci.
Olbrzymie palmy wachlarzowe, sięgające sufitu, tworzyły nad wzniesieniem ruchome sklepienie. Zdawało się, że to wzgórze anielskie, jeden bukiet świeży pachnący, przejaśniony blaskiem.
Na Stopniach, w głębi, wśród pęków róż klęczał Waldemar.
Oparty o najwyższą kondygnację, wpatrywał się zagasłemi oczyma w rzeźbione rysy śpiącej na wieki. Zasłaniały go szerokie liście palmy.
Za nim, w cieniu brzóz, siedział w fotelu pan Maciej, trochę dalej klęczała pani Rudecka z dziećmi i jeszcze parę osób.
Księżna-babka weszła do tej dziewiczej groty, niby sztandar żałobny, wywołując uczucie trwogi. Lekki szmer jej szat wzmocnił wrażenie jakiejś nieubłaganej potęgi, wkraczającej tu, jak ostatni wyrok. Zatrzymała się blisko stopni, podniosła oczy, patrząc z natężeniem i pionową brózdą na czole. Czarne, duże źrenice staruszki zmąciły się, zwarte silnie usta zaczęły drżeć. Nieruchoma, bezmiernie złamana w duszy, po długiej chwili szepnęła dość głośno i żałośnie:
— Jaka śliczna — ona śpi — w ślubnej sukni — w wieńcu — w welonie... Boże!
Łzy wielkie spadły z oczu staruszki.
Cicho, poważnie usunęła na kolana swą żałobną postać, chyląc nisko głowę przeciążoną smutkiem.
W tem uderzył w obecnych rozdzierający krzyk Luci:
— Stefa! Stefa!
Waldemar rzucił się, wyprostował, spojrzał na dziewczynkę i, zaciskając zęby, wsparł czoło na dłoni.
Lucia zemdlała. Wynieśli ją zaraz.
Cisza zaległa pokój. Przez otwarte drzwi werandy, zasłonięte kotarą, wlatywał szum drzew i gdzieś daleko w białych oparach zawodziły derkacze — łąkowe grajki.